Wacław Szacoń, niezłomny bohater w walce o wolną Polskę!
Żołnierze Niezłomni, od lewej ppor. Henryk Wieliczko „Lufa”, por. Marian Pluciński „Mścisław”, mjr Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, NN, por. Zdzisław Badocha „Żelazny”. Fot.: Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej/Wikimedia Commons Konspiracyjna walka z Niemcami, z której wyniósł dwa Krzyże Walecznych. Poakowska partyzantka na Lubelszczyźnie prowadzona przeciwko nowym okupantom Polski. Aresztowanie, brutalne śledztwo i czterokrotna kara śmierci zamieniona potem na dożywocie. Wronki, Rawicz i inne ciężkie stalinowskie więzienia… A po zwolnieniu trwająca całymi latami esbecka inwigilacja. Wacław Szacoń, bo o nim mowa, przetrzymał to wszystko, dziś ma 91 lat. Warto posłuchać jego opowieści, bo to niezwykła historia i bohaterski życiorys. Już niebawem o ludziach takich jak pan Wacław, będziemy mogli wyłącznie przeczytać w książkach…
Urodził się 5 lutego 1926 r. w Walentynowie, małej podlubelskiej wsi schowanej pośród lasów. Rodzice – Jan i Petronela – uprawiali czterohektarowe gospodarstwo. Dziadek mojej matki był saskim Niemcem, który osiadł we Lwowie. Jego synowie byli już Polakami i poszli do powstania w 1863 r. – opowiada pan Wacław. Sześć lat szkoły powszechnej zaliczył w rodzinnej wsi. Potem miał iść do gimnazjum do Lublina, ale wybuchła wojna i okupant zamknął szkoły średnie. Kierownik szkoły w pobliskim Żukowie Tadeusz Chwostyk (jak się później okazało działający w konspiracji pod pseudonimem „Grom”) zebrał starszych chłopców i przy pomocy miejscowych nauczycieli zorganizował dla nich nielegalną naukę. Kierownik starał się patriotycznie wpływać na młodzież, ucząc ją m.in. języka polskiego i historii. Młody Wacek był bystrym chłopcem, interesował się polityką, przed wojną czytywał przeznaczonego dla wsi „Wielkopolanina”, odpowiadały mu idee ruchu narodowego.
Wiosną 1942 r. kierownik Chwostyk kazał mi przygotować kilkadziesiąt leszczynowych patyków, okorowanych i wysuszonych. Gdy je dostarczyłem, usłyszałem, że ma dla mnie zadanie. Patyki posłużyły jako drzewce do małych biało-czerwonych chorągiewek, a ja te chorągiewki miałem przed świętem 3 maja dyskretnie porozwieszać. Poprzybijałem je wobec tego na tablicach stojących przy wejściu do lasu, na słupach przy skrzyżowaniach dróg, przy urzędzie pocztowym i przy nadleśnictwie. Sprawozdanie zdałem kierownikowi, który pochwalił mnie za wybór tych miejsc. Chodziło o to, by unikać wsi, bo to mogłoby wywołać zemstę Niemców. Było to moje pierwsze konspiracyjne zadanie… Następnego dnia zostałem zaprzysiężony do podziemnej Narodowej Organizacji Wojskowej, a 11 listopada tego roku wszedłem do Armii Krajowej – wspomina pan Wacław.
W konspiracji szkolił się, chodził na leśne patrole, brał udział w zwalczaniu band rabunkowych. Zetknął się też z niejakim Józefem Franczakiem, z którym się zaprzyjaźnił. Franczak, znany potem pod pseudonimem „Laluś”, zginie w 1963 r. jako ostatni partyzant antykomunistycznego podziemia. Na razie jednak spotyka się z młodym Szaconiem i szkoli go do działań wywiadowczych. Z czasem, gdy działalność podziemia rozwinęła się i powstało więcej leśnych oddziałów, Wacek – teraz już pod pseudonimem „Czarny” – mocniej wejdzie w partyzantkę. Świetnie zna okolicę, gęste miejscowe lasy, prowadzące przez nie drogi i ścieżki, zna też ludzi, wie komu można zaufać, a komu nie. Bierze udział w akcjach przeciwko Niemcom, likwidowaniu kapusiów, zdobywaniu broni i amunicji, działaniach sabotażowych. Konspiracyjnie służy w 8. Pułku Piechoty Legionów Lubelskiego Okręgu AK. Na co dzień zaś pomaga ojcu w gospodarstwie i bratu w jego zakładzie szewskim. Walkę z Niemcami Wacław Szacoń kończy w 1944 r. w stopniu kaprala, odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami i Krzyżem Niepodległości. Wszystko to „za bohaterskie czyny i dzielne zachowanie się w walce podziemnej z niemieckim najeźdźcą i okupantem”, jak napisał 24 maja 1944 r. komendant Okręgu Lubelskiego AK płk Kazimierz Tumidajski „Marcin”. Kopię tego dokumentu potwierdzającego wojenne odznaczenia pan Wacław przechowuje do dzisiaj.
Stolica niezłomna. Warszawa historyczna, patriotyczna, nowoczesna
Piękno, tradycja, patriotyzm, historia, rozmach, wiara – tymi słowami można określić Warszawę, jaka wyłania się z albumu „Stolica niezłomna”. Tej niezłomnej Warszawy nie pokazują nam warszawiacy – to spojrzenie krakowiaków – fotografa Adama Bujaka oraz wydawcy i grafika Leszka Sosnowskiego. Może dlatego właśnie widzimy stolicę zupełnie inną. Są tu obiekty niespotykane w innych albumach, jak np.
Lalusie idą!
Gdy skończyła się okupacja niemiecka 18-letni Wacław wrócił do szkoły, rozpoczynając naukę w lubelskim gimnazjum mechanicznym. Podobnie uczyniła większa część jego kolegów z konspiracji, chcąc nadrobić stracone podczas wojny lata. Ci starsi natomiast zostali powołani do służby w ludowym Wojsku Polskim. Nowe komunistyczne władze zarządziły bowiem na kontrolowanym przez siebie terenie regularny pobór. Tak w szeregi 2. Armii WP trafił także Józef Franczak. Szybko jednak okazało się, że byli akowcy nie są dobrze widziani w komunistycznym wojsku. Poddawano ich inwigilacji, aresztowano i skazywano. Częste były wyroki śmierci i egzekucje. W styczniu 1945 r. Franczak będąc świadkiem takich właśnie wydarzeń zdecydował się na dezercję. W naszych stronach pojawiło się wielu takich dezerterów. Józek ukrywał się m.in. w mojej wsi, więc miałem okazję stykać się wtedy z nim częściej, gdy przyjeżdżałem ze szkoły z Lublina. W ogóle Lubelszczyzna była nasycona grupami poakowskimi. Działały u nas m.in. oddziały Hieronima Dekutowskiego „Zapory” i Zdzisława Brońskiego „Uskoka”– opowiada Szacoń. On sam niejako naturalnie wszedł w tę drugą konspirację.
Jako że amatorsko zajmował się fotografowaniem, robił zdjęcia kolegom i całym oddziałom. Dla „Zapory” robił też zdjęcia posterunków wojskowych na rogatkach Lublina, budynku zajmowanego przez UB i miejscowego więzienia. Odbitki wywoływał u zaufanego fotografa Stefana Kiełszni, a następnie zostawiał w umówionej skrytce. Brał też udział w akcjach zbrojnych: napadach na patrole MO i UB, przejmowaniu broni, wymierzaniu kar kapusiom, likwidowaniu pospolitych band rabunkowych, zdobywaniu pieniędzy w spółdzielniach. W Lublinie obserwował budynek UB, a dzięki koledze z konspiracji, pracującemu teraz w straży więziennej, zdobywał informacje o więźniach i planowanych transportach. Inny dawny konspiracyjny kolega pracował z kolei jako goniec przenoszący pocztę na lubelski zamek, na którym rezydowało UB. To pozwalało mieć dostęp do wielu cennych informacji, przekazywanych potem „Zaporze” i „Uskokowi”. To właśnie z tego okresu pochodzi słynny pseudonim Józefa Franczaka – „Laluś”. Gdy bowiem zaporczycy zobaczyli kiedyś idących po cywilnemu Szaconia i Franczaka, krzyknęli: „O, lalusie idą!”. Gdy w 1947 r. skontaktowałem Józka z „Uskokiem”, to przedstawiłem go jako „Laluś”. Stąd się to właśnie wzięło – uśmiecha się pan Wacław.
Z czasem działalność konspiracyjna i partyzancka stawała się na Lubelszczyźnie coraz trudniejsza. Nowa władza wspierana przez Sowietów pacyfikowała teren organizując obławy i zasadzki. Z rąk UB zginęli m.in. przełożeni Szaconia Antoni Kopaczewski ps. „Lew” i Walenty Waśkiewicz ps. „Strzała”. Aresztowano Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”. Ani Franczak, ani Szacoń nie skorzystali z „dobrodziejstw” ogłoszonych przez komunistów amnestii w 1945 i 1947 r., wiedząc czym się kończy dekonspiracja.
Po kolejnych aresztowaniach i obławach przetrzebiona lubelska konspiracja ponownie odtwarzała się w terenie, a walka stawała się coraz bardziej bezlitosna. Pamiętam jak w 1947 r. koledzy złapali kilku młodych ormowców, zupełnych gówniarzy, wracających z pochodu pierwszomajowego, i zastrzelili ich w lesie. Byłem temu przeciwny, uważałem, że to niepotrzebne. Wystarczyło zabrać im broń, wyciąć kawałek gałęzi i spuścić na tyłki po parę razów. Z tego powodu popadłem nawet w konflikt z dowódcą patrolu, który zaczął mnie podejrzewać o komunistyczne sympatie – mówi pan Wacław. Innym razem skontaktował się ze mną i z „Lalusiem” Stanisław Kuchcewicz „Wiktor”, dowódca oddziału, bardzo porywczy. Pokazał nam listę 30 osób, które chciał zlikwidować i domagał się od nas pomocy, bo mieliśmy wtedy jeszcze całkiem liczną i dobrze uzbrojoną bojówkę. Ale myśmy się na to nie zgodzili. Owszem, komendanta ORMO czy jego zastępcę, to jak najbardziej, ale 30 osób? „Wiktor” zaczął to więc robić na własną rękę i przyniosło to więcej szkód niż pożytku, bo wielu ludzi zostało zdekonspirowanych i aresztowanych. Władze sprowadziły dużo wojska i milicji, uderzyły mocno i zaczęły się nasze klęski – opowiada Szacoń. On sam został aresztowany w 1949 r., w głupi sposób, jak sam zaznacza.
W kwietniu tego roku chciał przerzucić ukrytą w Wilczopolu koło Lublina broń do lasów bliżej swojego rodzinnego Walentynowa. Koło miasta krążyło coraz więcej patroli, więc broń byłaby bardziej bezpieczna w większej odległości od Lublina. Pewien znajomy zgodził się przewieźć swoim wozem arsenał, ukryty dobrze pod workami z owsem. „Towaru” było dużo: steny, colty, amunicja, angielskie granaty, a nawet radiostacja. Całość zawinięta w zrzutowe brytyjskie celty. Po przewiezieniu transportu na miejsce Szacoń zakopał wszystko sam w zagłębieniu w gęstym sosnowym zagajniku. Wracałem zmęczony z łopatą w ręku i ze stenem pod pachą i dałem się zaskoczyć straży leśnej. W dodatku nie mogłem się bronić, bo wypadł mi magazynek. Głupio wpadłem… – wzdycha pan Wacław.
My was wszystkich pod mur!
Przewieziono go na zamek w Lublinie i poddano brutalnemu śledztwu. Związanego w kij, ze skutymi rękami i nogami, ubecy bili po piętach, nogach, karku, jądrach, do nosa lali wodę. Na szczęście śledztwo nie było długie, UB sporo już wiedziało z zeznań Stanisława Bartnika „Górala”, który wcześniej poszedł na współpracę. Na procesie Szaconiowi zarzucono, że od 11 lipca 1947 r. do 26 kwietnia 1949 r. brał udział w walkach w bandzie „Uskoka”, będąc członkiem patrolu pod dowództwem „Strzały” i posługując się pseudonimem „Czarny”. Przechowywał też bez zezwolenia automat PPSz, pistolet Vis, automat Sten, pistolet Steyer oraz cztery granaty. Wyliczono też szereg akcji, w których wziął udział, m.in.: napad na spółdzielnię w Nowej Woli w styczniu 1948 r., napad na kasę biletową i ambulans pocztowy na stacji Grudek we wrześniu 1948 r. i napad na stację kolejową w Dominowie w październiku 1948 r. Proces w trybie doraźnym odbył się przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Lublinie. Oskarżał podprokurator kpt. Zdzisław Obuchowicz. Wyrok 26 listopada 1949 r. wydała trójka orzekająca w składzie: por. Bolesław Kardasz (przewodniczący, później adwokat w Rybniku), st. strz. Jan Jackowski i strz. Lech Wąsik. Według sądu Wacław Szacoń był „jednostką wybitnie aspołeczną, wrogo ustosunkowaną do obecnego ustroju” i „jako taka jednostka winien być wyeliminowany raz na zawsze ze społeczeństwa”. Wyrok: czterokrotna kara śmierci. W trybie doraźnym egzekucję wykonywano po 21 dniach. Ja miałem szczęście, 17 grudnia ułaskawił mnie Bolesław Bierut. Karę śmierci zamieniono mi na dożywocie – mówi Szacoń.
Jak zareagował na czterokrotną karę śmierci? Byłem na to psychicznie przygotowany. Mam taką naturę, że nastawiam się zawsze na najgorsze i do tego się psychicznie przygotowuję. Dlatego pewne trudne rzeczy jest mi dość łatwo przyjąć. Po wyroku miałem widzenie z mymi siostrami, które oczywiście bardzo płakały. Zapytałem je: Dlaczego płaczecie? Ja idę na śmierć dziś, a oni jutro. Tylko że oni pójdą jako zdrajcy narodu, a ja, jak zginę, to za wiarę i Ojczyznę. Świadkiem tego był kierownik lubelskiego wydziału śledczego niejaki Stanisław Dawidiuk, kolega słynnego Humera. Słysząc to powiedział: Żmija nad grobem i jeszcze kąsa! Od razu też przerwał widzenie i kazał mnie wyprowadzić – wspomina pan Wacław.
Solidarność. Kronika lat walki 1980-2015
Czas mija, to już 35 lat od owego pod każdym względem gorącego sierpnia 1980 r. Zadań jednak nie ubywa, walka trwa, a Ojczyzna wciąż w potrzebie, wciąż żąda od swych najlepszych synów i córek bezkompromisowych postaw, obrony odwiecznych wartości, narodowej tradycji. Bo Solidarność nigdy nie walczyła tylko o prawa pracownicze, o lepsze płace, o ludzkie warunki w zakładach.
Po zamianie kary śmierci na dożywocie zaczęła się dla niego więzienna tułaczka. Z Lublina przewieziono go do Rawicza, w którym spędził cztery lata (na kwarantannie siedział tam ze słynnym lotnikiem Stanisławem Skalskim). Potem trafił do Wronek na dwa lata, a stamtąd do kamieniołomów w Strzelcach Opolskich. W międzyczasie, w 1952 r. dożywocie zamieniono mu na 12 lat więzienia. Z kamieniołomów ponownie trafił do zakładu karnego, by 10 grudnia 1956 r. zostać zwolnionym. Jak wspomina stalinowskie więzienia? Rawicz był bardzo ciężki, Wronki lżejsze. Był taki okres w Rawiczu, że ważyłem 42 kilogramy – uśmiecha się. Kiedyś w Rawiczu spoglądał przez okno, gdy do celi wpadł strażnik: Co, Amerykanów wyglądasz? Odpowiedział: Tak, bo nic mi już nie zostało. Na to klawisz: Ja cię, byku, w ciągu 24 godzin wykończę! Jak Amerykanie będą w Szymanowie – to taka miejscowość tuż przed Rawiczem – to my was pod mur i wszystkich rozwalimy. Czyli zrobicie jak w Katyniu i będzie druga Norymberga – odparł Szacoń. Strażnik trochę się wtedy zawahał i zaczął tłumaczyć: My nie Niemcy. Musicie zrozumieć, że byliście po złej stronie. Byliście młodzi, wprowadzili was w błąd. Jeszcze możecie dla Polski coś zrobić… Pan Wacław zapytał go wtedy: Czy jak się jastrzębia włoży do klatki i będzie karmić zbożem, to zmieni się w gołębia? A jak gołębia zacznie się karmić mięsem, to zrobi się z niego jastrząb? Wściekły strażnik wyszedł trzaskając drzwiami celi.
W więzieniach spędził prawie osiem lat. Po wyjściu na wolność zachowując wszelkie wymogi konspiracji spotkał się ze swoim przyjacielem, ciągle ukrywającym się Józefem Franczakiem „Lalusiem”. Wcześniej, jeszcze w więzieniu we Wronkach, a potem w Strzelcach Opolskich, odwiedzał go dwukrotnie oficer śledczy niejaki ppor. Stachyra. Chciał namówić Szaconia, by w zamian za zwolnienie pomógł schwytać „Lalusia”. Stachyra poczęstował mnie papierosem i kanapką, a potem powiedział: Wiemy, że znasz się z Franczakiem i że on do ciebie przyjdzie. Zamontujemy ci takie urządzenie, że tylko naciśniesz guzik i my już będziemy wiedzieć, w jakim kwadracie się znajdujesz. Więcej nic nie musisz robić. Oczywiście odmówiłem – mówi Szacoń. Gdy po zwolnieniu zobaczył się z Franczakiem korzystając ze starych kontaktów, zaproponował mu pośrednictwo w ujawnieniu się. Miałem dobrego adwokata, który mnie uczciwie bronił i zaproponowałem Józkowi jego pomoc. Niestety odmówił – wzdycha pan Wacław. Niestety, bo być może ujawnienie uratowałoby Franczakowi życie?
Szacoń i Franczak nadal spotykali się konspiracyjnie parę razy w roku. W sierpniu 1963 r. spotkali się po raz ostatni, w rodzinnym domu Szaconia w Walentynowie, wieczorem. Gdy wyszedł z chałupy, moja żona zapytała, kto to był. Odpowiedziałem, że Franczak. Wtedy włosy stanęły jej dęba na głowie, bo przecież na Józka urządzano obławy, były za nim listy gończe i nagrody pieniężne – śmieje się Szacoń. Na kolejne spotkanie z „Lalkiem” umówili się w Wilczopolu na Wszystkich Świętych. Dziesięć dni wcześniej, 21 października 1963 r. Franczak został zastrzelony w obławie SB i ZOMO w lubelskiej wsi Majdan Kozic Górnych. Tak zginął ostatni partyzant podziemia po-akowskiego w Polsce.
W obronie pamięci o marszałku
Po wyjściu na wolność Wacław Szacoń pojechał najpierw do Częstochowy, podziękować Matce Bożej, a potem do Krakowa, do poznanej w więzieniu korespondencyjnie Stefanii Rospond, skazanej „za szpiegostwo” w procesie kurii krakowskiej na 6 lat. Pobrali się 27 października 1957 r. Pan Wacław zaczął pracować w spółdzielczości, a potem w Liszkach pod Krakowem otworzył własną pracownię metaloplastyczną. Jako że miał zdolności artystyczne – w młodości rysował, później fotografował, w więzieniu wyrabiał z drewna i szczoteczek do zębów krzyżyki i medaliki – zajął się wytwarzaniem elementów sztuki sakralnej.
W latach 60. poznał w Krakowie płk. Józefa Herzoga, legionistę, legendę krakowskiego środowiska niepodległościowego, obrońcę Kopca Piłsudskiego i restauratora krypty Marszałka. Herzog zaangażował pana Wacława do prac przy wawelskiej krypcie, w latach 50. celowo zapomnianej i zapuszczonej. „Dzisiaj, w 1952 r., Krypta na Wawelu z jego zwłokami, zabita deskami, ciemna jakby czeluść w podziemiach wawelskich. Nawet w przedsionku Krypty zatrzymywać się nie wolno” – pisał o tym Herzog. I tak z pracowni Wacława Szaconia w Liszkach wyszedł postument pod trumnę i cokół pod popiersie Marszałka z napisem „Komendantowi Orlęta” (Szacoń: Cokół z białego cementu, ale po kamieniarsku obrobiony), ufundowana przez Herzoga w 1968 r. tablica na 50-lecie odzyskania niepodległości, trzy stalowe krzyże oraz znane zdanie Marszałka wyryte w miedzi: „Zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska, być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo”.
Razem z płk. Herzogiem pan Wacław brał też udział w nielegalnych pracach porządkowych na zaniedbanym wówczas kopcu Piłsudskiego na krakowskim Sowińcu. Kopiec porośnięty był drzewami i krzewami i wyżłobiony przez spływającą wodę. Ze szczytu władze kazały ściągnąć przy pomocy czołgu pamiątkowy głaz, dewastując przy okazji stok opca. Zmobilizowana przez Herzoga grupa patriotycznie nastawionych krakowian – wśród nich i Wacław Szacoń – rozpoczęła społecznie na pół legalny remont: karczowanie roślinności, wzmacnianie stoków. Władzom nie podobało się takie samowolne działanie na rzecz pamiątki, która z czasem miała ulec zniszczeniu, więc uczestnicy akcji byli wzywani przez SB, przesłuchiwani i szykanowani. Tablica ku czci gen. Leopolda Okulickiego ufundowana przez Herzoga i wykonana przez Szaconia, mająca trafić do jednego z kościołów, została skonfiskowana przez bezpiekę. Z kolei samemu Szaconiowi SB zabrała popiersie Zbigniewa Okulickiego (syna gen. Leopolda Okulickiego), który poległ w 1944 r. we Włoszech, i które miało trafić do Loreto, gdzie znajduje się grób Zbigniewa.
Jeżeli chodzi o władze kościelne, to proboszcz wawelski prałat Kazimierz Figlewicz nam sprzyjał. Reszta władz wolała się nie mieszać, a my stawiliśmy je przed faktem dokonanym. Nie tylko zresztą władze kościelne. Część środowisk piłsudczykowskich miała do Herzoga poważne pretensje, że w swoich działaniach renowacyjnych nie konsultuje się z nimi, tylko stawia je przed faktami dokonanymi – opowiada pan Wacław.
Z innych swoich prac rzemieślniczo-artystycznych Wacław Szacoń chętnie wymienia wystrój katedry w Olsztynie. Jego projekt wybrano (w komisji zasiadał m.in. ówczesny biskup ordynariusz Józef Glemp) spośród czterech innych przygotowanych przez utytułowanych plastyków i profesorów m.in. z Lublina i Warszawy. Do katedry wykonał m.in. żyrandole, kinkiety i herby dekanatów. Pan Wacław ma też na koncie ciekawą konstrukcję techniczną. Dla swojego kolegi – operatora filmowego zaprojektował i wykonał poruszany prądem z akumulatora statyw na kamerę. Ruchoma głowica statywu pozwalała na automatyczne filmowanie panoramy pionowej i poziomej oraz najazd. Rzecz była dobrze pomyślana i wykonana i świetnie sprawdzała się w praktyce.
Bez nienawiści
W realiach PRL-u partyzancka przeszłość i wyrok więzienia przez długie lata ciągnęły się za Wacławem Szaconiem. Stale pozostawał w sferze zainteresowania Służby Bezpieczeństwa, która inwigilowała go i nasyłała nań konfidentów. Pan Wacław pokazuje dziś plik skserowanych dokumentów z archiwów IPN, wśród których są raporty tajnych współpracowników donoszących o jego wypowiedziach, poglądach i zachowaniach. Jeszcze w listopadzie 1981 r. (!) szef V oddziału Wojskowej Służby Wewnętrznej w Krakowie pisał o nim w takich słowach: „Był członkiem bandy terrorystyczno-rabunkowej pod d-ctwem ps. ‘Uskoka’, gdzie występował pod ps. ‘Czarny’. Wymieniony brał udział w szeregu napadach terrorystyczno-rabunkowych na funkc. UB i MO oraz na gm. spółdzielnie Samopomoc Chłopska i indywidualnych rolników” (pisownia oryginalna).
Uznania pan Wacław doczekał się dopiero teraz – prawie 70 lat od wojny! Jest zapraszany na uroczystości patriotyczne, spotkania z młodzieżą, obchody świąt narodowych. Zapytany, czym się zajmuje na co dzień, uśmiecha się i odpowiada: Trochę piszę, a tak to hoduję króliki… Podczas rozmów z panem Wacławem uderza jego pogoda ducha, życzliwość i zupełny brak rozgoryczenia. Choć po tym, co przeżył i co zgotowali mu komuniści za jego walkę o wolną Polskę, miałby pełne prawo czuć niechęć, a nawet nienawiść. Ale nie on. Gdy opowiada o swoim życiu, mimo bardzo dramatycznych przeżyć, częściej na jego twarzy widać uśmiech niż złość.
Nigdy nie byłem skrajny. Nie lubię skrajności. Uważam, że trzeba rozmawiać. Wiele razy zdarzało mi się np. godzić narodowców z piłsudczykami. Rozmowa zawsze jest lepsza – uśmiecha się Wacław Szacoń.
Paweł Stachnik
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.