ZAMACH. 13 maja 1981. Znaki Opatrzności Bożej
Pośród tlumu zapadła najpierw cisza, a w chwilę potem - przerażenie. Rozległy się krzyki dwóch rannych kobiet, które również dosięgnęła kula zamachowcy oraz głos zakonnicy "To ten, to ten!" wskazującej w kierunku uciekającego Ali Agcy. Fot.: Arturo Mari Fragment wspomnień prof. Gabriela Turowskiego znajdujących się w albumie pt. Zamach. Czyli jak zło w dobro się obróciło.
Znaki Opatrzności Bożej
Wierzymy i jesteśmy przekonani, że Opatrzność Boża naprawdę czuwa nad Ojcem Świętym. Na każdym kroku są tego widoczne znaki. Tak było i w czasie tamtych dramatycznych, majowych dni.
Jeep, jadąc zygzakami, by uniknąć ewentualnych dalszych kul, skręcił z Placu św. Piotra przez Bramę Dzwonów do Watykanu, gdzie Papieża przeniesiono natychmiast do będącej zawsze w pogotowiu karetki. Do polikliniki Gemelli Ojciec Święty przewieziony został nadzwyczaj szybko. Z opisów ks. prałata Stanisława Dziwisza oraz drugiego sekretarza, o. Johna Magee, wynika, że nie trwało to nawet 10 minut, mimo szczytu rzymskiego ruchu ulicznego. Trasę tę w różnych porach dnia pokonuje się nie szybciej niż w ciągu 19-24 minut...
Ojciec Święty stwierdził później, że w drodze do szpitala był świadom, że nie został ugodzony śmiertelnie. Pan Bóg przekazał Mu, że nie umrze. W drodze do polikliniki modlił się cicho aktami strzelistymi, wzywając Matkę Najświętszą. Ojciec Święty był w wielkim bólu. W szpitalu stracił przytomność. Wówczas ks. Stanisław Dziwisz przed rozpoczęciem operacji udzielił Mu Sakramentu Namaszczenia Chorych na sali operacyjnej.
Z relacji naocznych świadków wiem, że choć karetka wioząca rannego Ojca Świętego dojechała w rekordowym tempie, niekiedy jadąc także pod prąd, nie obyło się bez niemiłych przygód; z niewiadomych przyczyn najpierw przestał działać tzw. kogut ze świetlnym sygnałem, a potem klakson. A przecież była to zupełnie nowa karetka! Dosłownie dzień wcześniej Ojciec Święty poświęcił ją w Watykanie...
Operacja trwała bardzo długo, przeciągała się, od godziny 17.55 do 23.25. Ciśnienie krwi gwałtownie spadało, a puls bardzo słabł. Potrzebna była też krew; poszukiwano dawców, co nie było takie łatwe, bowiem Ojciec Święty ma rzadką grupę krwi. Jak się później okazało, człowiek, od którego ją pobrano, był nosicielem wirusa cytomegalii, o czym oczywiście nikt nie mógł wiedzieć, bo wówczas nie było to wykrywalne. Podczas transfuzji krwi wirus został Ojcu Świętemu wszczepiony, co spowodowało późniejszą, bardzo ciężką chorobę wirusową, jeszcze groźniejszą niż rany postrzałowe. To był naprawdę pech. Organizm Ojca Świętego jednakże w cudowny sposób zniósł „zawirowania”, jakie panowały w obejściu operacyjnym.
Tymczasem na Placu św. Piotra licznie zgromadzeni wierni modlili się żarliwie w oczekiwaniu na wiadomości o Ojcu Świętym. Początkowo podano tylko, w komunikacie o godzinie 20.00, że Jan Paweł II został ranny od kuli zamachowca. Oświadczenie było względnie uspokajające. Na podium, gdzie stał fotel papieski, o. Kazimierz Przydatek ustawił obraz Matki Boskiej Częstochowskiej oraz bukiety białych i czerwonych kwiatów, przywiezione przez pielgrzymów z Polski. Przez sześć godzin zgromadzeni głośno modlili się z różańcami w rękach. Po północy podano przez megafon informacje z drugiego biuletynu lekarskiego, że: Ojciec Święty nie został ugodzony w żaden z żywotnych narządów, że operacja zakończyła się pomyślnie, a stan chorego jest zadowalający. Z tłumu dał się słyszeć głos: „Uratowała go Madonna”.
Przyleciałem do Watykanu w sobotę, 16 maja, w trzy dni po zamachu. Dzięki przychylności prefekta policji watykańskiej (poznałem go dobrze, gdy w roku 1980 i następnie w 1981 byłem zaproszony przez Ojca Świętego do uczestniczenia w Jego pierwszej Pielgrzymce Apostolskiej do Afryki oraz na Daleki Wschód) zostałem zawieziony do polikliniki Gemelli policyjnym samochodem, pokonując bez trudu wszelkie kordony. Gdy wszedłem do sali intensywnej opieki pooperacyjnej, zobaczyłem leżącego tam Ojca Świętego. Przyklęknąłem przy Jego łóżku. Ogarnęła mnie wielka żałość i współczucie na widok obolałego i cierpiącego Namiestnika Chrystusowego. Gdy mnie zobaczył, zaczął się ze mną żegnać... Powiedział, bym pozdrowił moją żonę Bożenę oraz wszystkich w Krakowie! Ponieważ miałem prawo mówienia do Niego „Wujku”, jako jeden z członków owej grupy, która spędzała z Nim przez lata wakacje i tworzyła „Wujkowe środowisko”, odparłem:
– Wujku, ja dopiero przyjechałem, będę tutaj przy Ojcu Świętym.
– To dobrze – odparł Jan Paweł II i usnął.
Od tego właśnie momentu rozpoczęła się moja posługa Ojcu Świętemu w Rzymie. Do końca nie bardzo rozumiałem, dlaczego tak się stało. Wiedziałem, że taka była wola Bożej Opatrzności. Zostałem w Rzymie, z krótkimi przerwami, przez trzy miesiące.
Następnego dnia była niedziela. W biuletynie lekarskim podano oficjalnie, że stan zdrowia Papieża ulega stopniowej poprawie oraz że spędził w fotelu pół godziny. Ciężko chory Ojciec Święty nie chciał opuścić odmawianej w każdą niedzielę w południe modlitwy Anioł Pański, która gromadziła zwykle na Placu św. Piotra wielkie tłumy wiernych. Mimo ogromnego wyczerpania, przygotował specjalny, krótki tekst, który z sali reanimacyjnej odczytał do mikrofonu słabym i drżącym głosem. Przebaczył w nim zamachowcowi. Słowa Ojca Świętego zostały wyemitowane o dwunastej w południe przez Radio Watykańskie; wierni zgromadzeni na Placu św. Piotra wysłuchali ich z głośników, a także z radia w całych Włoszech. Od tej pory ocenialiśmy powrót do zdrowia Ojca Świętego po zmieniającym się głosie. Kiedy w miarę upływu czasu stawał się on silniejszy, donośniejszy – byliśmy pewni, że Papież czuje się coraz lepiej i wraca do zdrowia.
W tę właśnie niedzielę odbywało się we Włoszech referendum w kwestii aborcji, w którym większość głosujących opowiedziała się za rozszerzeniem prawa do przerywania ciąży. Był to kolejny ból, kolejny cios zadany Ojcu Świętemu, zaangażowanemu w nauczanie o świętości poczętego życia.
W poniedziałek, 18 maja o 13.30, Ojciec Święty został przeniesiony z oddziału reanimacji Instytutu Anestezjologii, którym kierował prof. Corrado Manni, na oddział internistyczny, na zarezerwowane tylko dla „niecodziennego pacjenta” 10. piętro. Właśnie tego dnia przypadały 61. urodziny Ojca Świętego. W imieniu wszystkich Jego przyjaciół ze „środowiska Wujkowego” miałem zaszczyt dokonać wpisu do Księgi Życzeń naszych najgorętszych, z głębi serca płynących życzeń, wyrazić naszą wierność i oddanie.
Moje spotkania z Wujkiem
Z Księdzem Karolem Wojtyłą spotkałem się już w 1949 roku, kiedy to uczęszczałem na prowadzone przez Niego seminaria z zakresu etyki dla członków Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży w Krakowie. Będąc wikarym przy kościele św. Floriana, widywał mnie i moją narzeczoną (obecnie żonę), gdy modliliśmy się z jednego mszału. Zostaliśmy włączeni za pośrednictwem Danuty Plebańczyk i Jurka Ciesielskiego w krąg bliskich znajomych księdza Karola Wojtyły. Przez wiele lat wywierał na nas wielki, głęboki wpływ. Prowadził z nami rozmowy, także filozoficzne. Wraz z żoną oraz zaprzyjaźnionym małżeństwem Ciesielskich uczestniczyliśmy raz w miesiącu w rozważaniach na tematy małżeńskie. Dla nas były one drogowskazem, a inspiracją dla Jego przemyśleń – duszpasterskich i filozoficznych. W „Zapisie drogi...”, czyli we wspomnieniach o nieznanym duszpasterstwie księdza Karola Wojtyły (Wyd. św. Stanisława BM, Kraków 1999), przedstawiono w relacjach 65 osób dzieje „małego kościoła” zgrupowanego wokół Pasterza – naszego Wujka.
„Wujek” był jednym z nas, ale jednocześnie był też naszym duszpasterzem. On odprowadzał naszych rodziców na cmentarz, dawał śluby i chrzcił nasze dzieci. Gdy obchodziliśmy z Bożeną w 1977 r. 25lecie małżeństwa w gronie „środowiska”, odprawił uroczystą Mszę świętą wraz z odnowieniem przez nas przyrzeczenia małżeńskiego.
Z dr. Mieczysławem Wisłockim dbaliśmy o Jego zdrowie. Nie było wielkiej potrzeby, bo specjalnie na nic nie narzekał. „Między Mietkiem i Gapą czułem się jak między dwoma łotrami” – żartował z tego naszego czuwania nad Jego zdrowiem.
28 września 1978 r. podczas spotkania u nas, gdy obchodziliśmy 20lecie otrzymania przez Wujka sakry biskupiej, dziękował nam wszystkim za wspólnie spędzany czas, kajakowanie w ostatnim roku na Rurzycy i jeziorze Krępsko, a także wspaniałe piesze wycieczki. W tym czasie umierał papież Jan Paweł I. Owo ostatnie spotkanie z Kardynałem utkwiło nam wszystkim bardzo głęboko w pamięci.
„Leczę”, ale nie jestem lekarzem sensu stricto. Dwukrotnie startowałem na medycynę i choć za każdym razem pomyślnie zdałem egzaminy, nie przyjęto mnie na te studia. Zadecydowała o tym moja przeszłość okupacyjna i powojenna. Działałem czynnie i z wielkim zaangażowaniem w prawdziwym harcerstwie, a to bardzo nie podobało się ówczesnym służbom bezpieczeństwa. Uniemożliwiono mi zostanie lekarzem. Skończyłem za to, i to zaledwie w ciągu czterech lat, dwa inne fakultety – chemiczny i biologiczny. Od razu po studiach pracowałem w służbie zdrowia. Doktoryzowałem się z bakteriologii, habilitowałem również z mikrobiologii, a następnie – jak się po latach okazało – konieczna była moja specjalistyczna edukacja w zakresie krwiolecznictwa i serologii grupowej krwi oraz immunologii klinicznej. Jako teoretyk medycyny pracowałem przez 22 lata na chirurgii w III Klinice Chirurgicznej Akademii Medycznej w Krakowie, a także prowadziłem Laboratorium Immunologii Transplantologicznej. Służyłem lekarzom swoją radą i pomocą w przedoperacyjnym oraz pooperacyjnym prowadzeniu chorych. Napisałem ponad 250 prac naukowych, uczestniczyłem w pracach nad licznymi patentami z zakresu biotechnologii. Miałem też wykłady dla studentów V roku medycyny z zakresu przebiegu procesu pooperacyjnego i transplantologii tkanek i narządów.
Tak więc przez wszystkie te lata przygotowywany byłem fachowo do tego, by 19 maja 1981 roku znaleźć się w zespole mającym pomóc w leczeniu pooperacyjnym Ojca Świętego. Gdybym został przyjęty na medycynę i został lekarzem, nie znalazłbym się na pewno w tym gremium.
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.