Andrzej Nowak: Pycha jest zakorzeniona w kulturze niemieckiej i przytłacza inne narody.

Andrzej Nowak: Pycha jest zakorzeniona w kulturze niemieckiej i przytłacza inne narody.

Prof. Andrzej Nowak, historyk, autor Prof. Andrzej Nowak, historyk, autor "Dziejów Polski". Fot.: A.Bujak. Obszerny fragment rozmowy z autorem „Dziejów Polski”, prof. Andrzejem Nowakiem. Całość można przeczytać w aktualnym numerze miesięcznika „Wpis” (7-8/2017).

 

Leszek Sosnowski: W przypadku otwartego właśnie w Brukseli muzeum nazwanego Domem Historii Europejskiej znów mamy do czynienia z określeniem „europejski”, które jednak de facto równa się „niemiecki”. Niektórzy Niemcy już pod koniec II wojny światowej, widząc porażkę III Rzeszy, mieli koncepcję zastąpienia pomysłów nazistowskich ideą europejskości w taki sposób, by uzyskać dominującą pozycję na kontynencie mimo przegranej wojny.

Prof. Andrzej Nowak: Czytałem właśnie III tom monumentalnej, liczącej 3,5 tys. stron nowej biografii cesarza Wilhelma II Hohenzollerna; była to akurat część dotycząca I wojny i emigracji Wilhelma II. To był cesarz, który postanowił zerwać z polityką ostrożności Bismarcka, zainicjował nową Weltpolitik i w efekcie doprowadził do konfliktu z imperium brytyjskim. Kiedy wojska niemieckie wkroczyły na teren neutralnej Belgii na początku sierpnia 1914 r. i w związku z tym Brytyjczycy wypowiedzieli cesarzowi wojnę, Wilhelm zareagował stwierdzeniem, że będzie to wojna punicka, to znaczy doprowadzi do likwidacji przeklętych Anglosasów, tak jak w starożytności Rzymianie zniszczyli Kartagińczyków. Były trzy wojny punickie, każda kolejna coraz bardziej korzystna dla Rzymian – za ich spadkobiercę uznał się Wilhelm. Faktycznie wydawało się, że Niemcy w 1917 r. pokonają Rosję i wygrają na kontynencie. Potem zaś, w mniemaniu cesarza, powinna przyjść kolej na II wojnę punicką, która zlikwiduje perfidny Albion, a jeśli będzie trzeba – poprowadzi się III wojnę punicką, aż do złamania Anglików i Amerykanów razem wziętych.

III wojna punicka, jak wiadomo, skończyła się w 146 r. p.n.e. pełnym, ostatecznym zwycięstwem Rzymu i kompletną ruiną Kartaginy, która już nigdy się nie podniosła.

Mam wrażenie, że niektórym Niemcom wydaje się, że choć przegrali dwie pierwsze wojny, są dzisiaj w fazie III „wojny punickiej”, w której nareszcie, choć innymi środkami, osiągną marzenie Wilhelma II. Znaczna część elit niemieckich żywi niezwykle głęboką, coraz mniej skrywaną urazę wobec Stanów Zjednoczonych – za to, że upokorzyły ich dwukrotnie w czasie I i II wojny światowej, stawiając tamę ich zapędom imperialnym, narzucając anglosaski porządek demokratyczny i amerykańską popkulturę. To przenika, moim zdaniem, świat emocji politycznych dużej części Niemców.

Jako człowiek, który trochę z nimi przebywał, muszę powiedzieć, że od dawna mam podobne odczucia; oni żywią do Stanów Zjednoczonych podskórną niechęć, łagodnie mówiąc. Na przykład zawsze po wyborze nowego prezydenta USA natychmiast ukazuje się u nich masa publikacji, książek, artykułów bardzo mu nieprzychylnych, bez względu na to, jakiej jest on opcji. Zaraz po wyborze Trumpa ówczesny wicekanclerz i minister spraw zagranicznych Steinmeier nazwał go „kaznodzieją nienawiści”. Oni faktycznie nie mogą wybaczyć Amerykanom, że z nimi dwukrotnie wygrali. Uważają, iż tylko Stany Zjednoczone, włączając się w obie wojny światowe, doprowadziły do klęski II i III Rzeszy. A od 1945 r. armia amerykańska, dzięki Bogu, nie opuszczała ziemi niemieckiej – by przeciwstawiać się Sowietom, ale i sprawując kontrolę nad Niemcami.

Oczywiście, jest to poczucie podwójnego upokorzenia wojennego spowodowanego tą kontrolą, o której mówisz. Odczuwający owo upokorzenie Niemcy jednak zrozumieli, że trzeba zupełnie inaczej wykonać zwycięski manewr w ich „III wojnie punickiej”. Politykę niemiecką prowadzącą do I i II wojny światowej trudno ocenić inaczej niż jako czyste szaleństwo. Dziś Niemcy wrócili do ostrożniejszej polityki z czasów Bismarcka (po 1871 r.), dążąc nie do jakiejkolwiek militarnej konfrontacji, tylko do stopniowego opanowywania kontynentu siecią zależności ekonomicznych, do odbudowania dyskretnego, ale wyraźnego dyktatu kulturowo-moralnego, w którym to Berlin jest centrum dobrych wzorów (czy będą to wzory prezentowane przez „zielonych”, czy przez kanclerz Merkel, czy przez przewodniczącego Schulza – nie ma to znaczenia, w każdym razie modelem dla innych mają być Niemcy), do wypchnięcia Anglii poza margines Europy i potraktowania wschodnich oraz południowych sąsiadów jako swoistych marchii nowego, znów mówiącego po niemiecku cesarstwa. Z takiego punktu widzenia Brexit można uznać za wielkie święto polityki niemieckiej. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej otwiera Niemcom drogę do pełnego zdominowania tak osłabionej Unii, do pełnej hegemonii. Francja nie jest dla nich takim równoważnym graczem, jakim była za czasów Mitteranda czy tym bardziej de Gaulle’a – jest bez porównania słabsza. Niemniej jest ona przydatnym „młodszym” partnerem w polityce Berlina, zwłaszcza teraz, bowiem kompletnie „zielony” Macron będzie chyba odgrywał rolę, jaką wyznaczy mu kanclerz Merkel. Urzeczywistnia się to, co czeski kronikarz Kosmas jeszcze na początku XII w. określił jako (cytuję to w I tomie „Dziejów Polski”) innata Teutonica superbia, czyli wrodzona pycha niemiecka. Ona po II wojnie światowej była trzymana w cuglach – i, broń Boże, nie twierdzę, że wszyscy Niemcy reprezentują takie nastawienie. Owa pycha jest jednak głęboko zakorzeniona w kulturze niemieckiej, w ich postrzeganiu sąsiadów, zwłaszcza wschodnich, ale też południowych, np. Włochów czy Greków.

Skoro cofamy się tak głęboko w historii, przypomnijmy, że każdy z cesarzy ówczesnej Rzeszy miał się bardziej za cesarza rzymskiego, uniwersalnego, niż niemieckiego.

Cesarstwo było europejskie, ale w jego centrum znajdowało się królestwo niemieckie. Rzesza nie jest niemiecka, ale ma centrum niemieckie, ona mówi, a w każdym razie rozkazuje, po niemiecku. Taka jest skomplikowana relacja pomiędzy niemieckością a uniwersalnością czy między niemieckością a europejskością; to się nie zmienia od 1000 czy od 1200 lat. Wystarczy pójść do Muzeum Historii Niemiec w Berlinie, by się o tym przekonać. Tam właśnie jest pokazana perspektywa Rzeszy: Niemcy są w środku i Niemcy najlepiej rozumieją, co jest dobre dla Europy, jak ją uratować przed szaleństwami „małych nacjonalizmów” – dobrotliwa Rzesza wydaje się jakimś rozwiązaniem. Niemcy mogą ustanawiać, co jest dobre dla sąsiadów, bo są mądrzejsi, bo lepiej produkują, są efektywniejsi, wygrywają w piłce nożnej, w czymkolwiek innym. Mają to przekonanie, że są najlepsi, w związku z tym mogą wypowiadać się za innych.

Mówi się i pisze, że my wkroczyliśmy wtedy, w X wieku, w krąg cywilizacji zachodniej, łacińskiej, chrześcijańskiej, a tak naprawdę nie tyle wkroczyliśmy do niej, co ją poszerzyliśmy, rozbudowaliśmy sukcesywnie o olbrzymie tereny.

Ale to jest, powiedziałbym, dwustronny proces. 1050 lat temu rzeczywiście zwróciliśmy się nie na wschód, tylko na zachód i na południe – bo tam była Europa, przede wszystkim w Rzymie. Natomiast całkowicie masz rację, że Polska, wchodząc do Europy, bardzo poszerzyła ją cywilizacyjnie o obszary tego, co dziś nazywamy Europą Środkowo-Wschodnią i Wschodnią; to Polska współtworzyła ten region bardziej niż jakikolwiek inny kraj.

Czego teraz nie chce się akceptować.

No nie, to byłoby wbrew pysze niemieckiej – choć do niedawna bardzo ją skrywano. Jeszcze Wilhelm II zachowywał się jak taki, powiedziałbym, nabuzowany hormonami chłopak, który chce pałką pokazać, że jest najsilniejszy. Jednakże współcześni Niemcy, nauczeni doświadczeniem XX-wiecznym, zrozumieli, że nie jest to najlepsza metoda. Jakby zrezygnowali z postawy, którą głosił Nietsche: postawy buntu przeciwko pokorze, jaką niesie ze sobą chrześcijaństwo, przeciwko krępującej siłę obronie prawa słabszych. Polityka niemiecka w ostatnich 30-40 latach realizuje inną koncepcję: oto w Berlinie (wcześniej w Bonn) ustanowiono pewien wzorzec pokory. Niemcy znowu wygrywają, ale tym razem w nowej konkurencji: są najlepsi w pokorze – i są z tego dumni, każą znowu siebie naśladować innym – w tej nowej dyscyplinie. To brzmi paradoksalnie, ale tylko z pozoru. Przyjrzyjmy się temu na przykładzie Holocaustu. Niemcy nie twierdzą, że byli niewinni, ale głoszą wszem wobec, że z Holocaustem już się rozliczyli raz na zawsze, w sposób perfekcyjny, i nie tylko nie wolno im go ciągle wypominać, ale to inni (na przykład Polacy) powinni teraz naśladować raz jeszcze doskonałych Niemców. Niemcy ocenią, czy Polacy (albo Węgrzy, albo ktokolwiek inny) dorównują już do niemieckiego wzoru doskonałości, czy niemiecki nauczyciel (owej rzekomej pokory) powinien jeszcze dać trzciną po łapach za nieodrobienie lekcji…

To prawda, bardzo się irytują, kiedy inni przypominają im niemieckie zbrodnie z okresu II wojny; co było, to było, wojna rządzi się swoimi prawami, ale teraz mamy inne czasy i trzeba pozwolić Niemcom żyć i gospodarować spokojnie. I spokojnie rządzić, nawet całą Europą.

W tym rozliczeniu się z win nie ma jednak miejsca na rozliczenie się ze zbrodniami na takich narodach jak np. Polacy, Białorusini i cały szereg innych, które zostały bardzo brutalnie dotknięte przez politykę III Rzeszy. Ukształtowany został pod koniec lat 1970. i na początku lat 1980. wzorzec pamięci europejskiej o Holocauście, który Niemcy z całą bezwzględnością narzucają innym. A według tego wzorca okazuje się, że winni Holocaustu są nie tylko Niemcy, że to Polacy oraz inne narody przykładały rękę do tych zbrodni. Winy własnej się nie neguje, lecz rozszerza i rozwadnia, a jednocześnie Niemcy cały czas podkreślają, że są wzorcem rozrachunku ze złem. Oczywiście tylko niektórzy Niemcy – ale za to dość wpływowi, zwłaszcza w mediach i polityce.

Gdy zaś inne narody nie chcą potwierdzić, że współtworzyły Holocaust i inne zbrodnie II wojny światowej, Niemcy napiętnują je za to, że nie chcą tak jak oni uderzyć się w piersi, że brak im pokory.

Niemcy stają się także wzorcem, co bardzo eksponują, rozrachunku z narodem jako złą wspólnotą. Naród jest zły. Krytykujemy więc naród jako taki. Patrzcie na nas: my rozliczyliśmy się z nacjonalizmem i tym samym z narodem, tworzymy nową wspólnotę opartą o prawo, o konstytucję; to Jürgen Habermas podkreślał w publikacjach, które ukazały się także w Polsce, że teraz powinna powstać wspólnota konstytucji.

Uległość czy niepodległość

Uległość czy niepodległość

Andrzej Nowak

Zbiór głębokich refleksji prof. Andrzeja Nowaka nad losem naszego narodu. Cieszący się ogromną popularnością i szacunkiem pisarz, wybitny patriota i uczony, wypowiada się o sensie walki Polaków o niepodległość – zarówno dawniej, jak i teraz. Wyjaśnia znaczenie i uwarunkowania powstań, poczynając od konfederacji barskiej, zasadność wojny z bolszewikami, września 1939, zrywu i czynu solidarnościowego z końca XX stulecia.

 

Bo to niby nie Niemcy są winne wojen światowych, lecz fakt istnienia narodów; gdyby nie było narodów, na świecie panowałyby spokój i miłość – to jest idea mocno forsowana i w Berlinie, i w Brukseli.

Habermas postawił jednak tylko pierwszy krok. Niemcy głoszą, że teraz trzeba zrobić krok dalej: trzeba wyjść poza konstytucyjną wspólnotę, bo ona wszak utrzymuje jakieś granice, w których obywatele mają swoje prawa. Teraz głosi się jednak postpolityczną i w istocie postobywatelską wspólnotę już nie obywateli z określonymi prawami (i obowiązkami), ale wspólnotę nowych wartości, o których treści decyduje niedemokratyczna „elita”. Ona ma prawo rozkazywać, co jest dobre, a co złe. Obywatele mogą bowiem nie dorosnąć do właściwego wyboru owych „wartości”. Stara demokracja zostaje nazwana populizmem, a na jej miejsce tworzy się imperium „światłych elit” z niewidzialnym, rozmytym, w każdym razie przed oczami „szarego obywatela”, centrum. Pytanie: czy będzie to imperium abstrakcyjnych, szalonych, lewackich, neomarksistowskich „wartości”, czy jednak imperium konkretnych interesów, ubrane w szaty przypominające czasy I Rzeszy.

(…)

Niemcy bardzo dużo mówią o tym, że istnienie narodów jest niebezpieczne dla Europy, dla świata w ogóle. Jednak jeśli ktoś ma możliwość przyglądania się życiu w Niemczech, oglądania ich telewizji, czytania ich czasopism, może się przekonać, jak bardzo kwitnie tam patriotyzm, stanowiący według ich teorii źródło nacjonalizmu. W żadnym innym europejskim kraju nie obserwuje się takiego zakochania we własnym kraju jak tam. Wyrażanie patriotyzmu polskiego nie dorównuje niemieckiemu nawet w przybliżeniu. Wszystkie programy telewizyjne, kolorowe czasopisma, gazety, radia są pełne zachwytu nad Niemcami, ich kulturą, tradycją, obyczajami, krajobrazem, przyrodą, zabytkami, osiągnięciami w kraju i zagranicą, nad tym, co było 1000 i 500 lat temu, nad tym, co jest dzisiaj. Moim zdaniem, jeżeli Niemcy chcą, żeby inni zrezygnowali z przywiązania do swego państwa narodowego, powinni natychmiast odejść od „Deutschland über alles” i jako pierwsi dać przykład funkcjonowania państwa bez narodu. Powinni pierwsi zrezygnować ze swojej państwowości. Wtedy uwierzymy.

Na tym właśnie polega niemiecki paradoks. Użyłbym nawet ostrzejszego słowa niż Ty, że właśnie na tym polega swoisty szowinizm części elit niemieckich. Zwłaszcza na lewicy niemieckiej można znaleźć silne echo tej wszechogarniającej pychy teutońskiej, o której pisał już prawie 900 lat temu kronikarz Kosmas. Lewica woła: my jesteśmy najbardziej postnarodowi i z tego jesteśmy dumni; my, Niemcy, jesteśmy najlepsi na świecie, bo najlepiej wyrzekliśmy się narodu, a wy, Polacy, powinniście naśladować nas, Niemców. Brzmi to wszystko jak paradoks logiczny, ale tak właśnie jest.

(…)

Tu znowuż paradoks albo raczej olbrzymia niekonsekwencja – z jednej strony twierdzi się, że religia jest złowrogą ideologią prowadzącą do olbrzymich konfliktów, do wojen między ludźmi, narodami, a z drugiej strony idealizuje się islam, de facto upowszechnia się go, wprowadza wbrew narodom, wbrew społeczeństwom, na teren Europy, nie widząc żadnego zagrożenia, choć ta religia w przeciwieństwie do chrześcijaństwa ma zapisane w swoich kanonach groźby i kary dla innych wyznawców. To są kroki samobójcze. To już nie kwestia tylko jakiejś ideologii i polityki imperialnej, to jest polityka, którą prowadzą ludzie psychicznie chorzy o skłonnościach samobójczych.

To jest kwestia ideologiczna, bo taka jest istota ideologii, że nakłada klapki na oczy. Ta ideologia nosi nazwę „oikofobia” i występuje zawsze w parze z „ksenofilią”. Takie nazwy nadał temu zjawisku Roger Scruton, angielski filozof konserwatywny. Oikofobia – to strach i nienawiść wobec własnej wspólnoty i fundujących ją tradycji (w naszym przypadku: chrześcijaństwa). Ksenofilia – to irracjonalna sympatia do tego, co obce, zewnętrzne, byle nie swojskie. A więc: islam oczywiście jak najbardziej, bo islam posłuży do zniszczenia naszej wspólnoty. A jak się u nas zakorzeni, to zabierzemy się za islam – takie jest założenie… I poradzimy sobie z nim przy pomocy naszej oikofobii, kiedy już wcześniej, z jego pomocą, rozwalimy Europę, jej tradycje, narody i kulturę. Wtedy, ideolodzy oikofobii wierzą w to, będzie można powiedzieć: islam zrobił swoje, islam może odejść.

A niby kto się wtedy za islam zabierze, jak pozostaną sami muzułmanie?

Otóż właśnie: zamknięcie oczu na rzeczywistość jest szokujące.

(…)

Pałką Niemców stała się dziś ich gospodarka i handel zagraniczny.

Przychodzi mi tu na myśl rozmowa, jaką miałem okazję przeprowadzić z Josifem Brodskim w 1990 r., kiedy był w Krakowie. Poeta okazał się wizjonerem – mówił: tak wam współczuję, bo wy wszyscy będziecie niewolnikami ekonomicznymi Niemiec. Tłumaczył nam: „Niemcy, które staną się finansowym supermocarstwem kontynentu, uzależnią tą drogą od siebie nie tylko Wschód, lecz także Zachód Europy. Zagrożenie, jakie stąd wynika, nie ma oczywiście charakteru militarnego. To jednak forma okupacji o wiele bardziej efektywna nawet od środków wojskowych”.

Jaka jest rola Polski w tym momencie? Czy faktycznie mamy stać się dla Europy krajem misyjnym? Zachęcali nas do tego kiedyś św. Jan Paweł II, a ostatnio prezydent Trump. Jakiś kraj musi się takim stać, żeby zaczęła się odnowa. A jeśli nie my, to kto?

Myślę, że Polska jest w takim położeniu, że nie może udawać, iż historia się skończyła i żadne problemy nas nie dotyczą. Nasza chata nie jest z kraja, nie żyjemy w świecie postpolitycznym. Rysuje się projekt budowy imperium europejskiego nowego typu. Dlatego musimy być żywotnie zainteresowani kształtem Europy, nie możemy powiedzieć: a, wszystko jedno, jaka Europa… Jeśli zgodzimy się na to, że w Berlinie będą mówili za nas, co jest dobre dla Europy, to za nas mogą kiedyś w Berlinie – nie kanclerz Merkel oczywiście, ale jakiś kolejny kanclerz – powiedzieć: ten obszar Polski można jakoś podzielić z naszymi prawdziwymi, poważnymi sąsiadami na wschodzie – czyli z Rosją. To jest wciąż bardzo głęboko wpisane w mentalne mapy elit niemieckich, że ich wschodnim sąsiadem jest Rosja (choć przecież już od 1918 r. nie jest, z małą przerwą na czas obowiązywania paktu Ribbentrop-Mołotow!). I że tylko z Rosją trzeba się liczyć.

Bo tak się przyzwyczaili rozumować w okresie zaborów.

Tak, tak jest. Dlatego oczywiście bardzo ważne jest, żebyśmy swoją aktywnością ekonomiczną, budując coraz silniejszą pozycję gospodarczą Polski, swoją aktywnością kulturową i religijną przypominali, że jest coś takiego jak Polska na wschód od Niemiec. Że Polska to ważny kraj, podobnie jak cały region, w którym oprócz Niemiec i Rosji są jeszcze Węgry, Czechy, Litwa itd… Kultura też jest w tej walce niezbędna; trzeba się wyrwać jak najszybciej z kompleksów postpolitycznego i postkulturowego „postępu”.

No i wiara!

Bez wiary to wszystko nie ma sensu. Ale oczywiście z drugiej strony nie liczmy na to, że sama Polska rozwiąże wszystkie problemy świata. Polska musi szukać sojuszników, szukać sił, o które mogłaby oprzeć odbudowę Europy na innych zasadach niż imperium. Stąd idea Trójmorza, stąd poszukiwanie i w Skandynawii, i na południe od nas partnerów, którzy też czują się zaniepokojeni tendencjami hegemonistycznymi Niemiec czy Rosji. Przede wszystkim musimy przypominać po raz kolejny, że imperia o takich uniwersalistycznych ambicjach zawsze kończą źle, że prowadzą do zniewolenia i ostatecznie do przegranej. To musimy przypominać, bo taka jest lekcja naszej historii, historii, którą tak pięknie opowiedział prezydent Trump. Na tej polskiej historii przewracały się zawsze pyszne imperia: rosyjskie, habsburskie, II Rzesza, III Rzesza i sowieckie imperium. Przewróci się i kolejne.

(…)

Tutaj trzeba niestety zaalarmować w kwestii beznadziejnego stanu polskiej polityki historycznej, która poderwała się do lotu po starcie nowej władzy, ale niestety szybko upadła. To odbiło się także na kształcie Domu Historii Europejskiej w Brukseli. Piękne hasła, wiele hałasu, na początku wydawało się, że Bóg wie co będzie się działo. Jednak moim zdaniem nie dzieje się wiele, jeśli chodzi o naszą politykę historyczną.

Oczywiście, większość pary idzie w gwizdek, w szumne zapowiedzi, w słowa. Przykładem jest chociażby przyjęty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego sposób obchodzenia stulecia odzyskania niepodległości. Zgodnie z nim, nie zostawimy żadnego materialnego śladu tych obchodów – to jest świadome założenie przyjęte przez MKiDN. Mają być tylko jakieś akademie, imprezy, „eventy”, nic więcej. Teraz wyobraźmy sobie, że nasza historia 300, 200, 100 lat temu nie zostawiła żadnych materialnych śladów, że były tylko jakieś „eventy”. Jak byśmy się w takim pustynnym krajobrazie odnaleźli?

W ogóle by nas nie było.

Tak, w ogóle by nas nie było. Musimy więc zostawiać takie ślady, na jakie nas stać, by do wielkiego dziedzictwa dołożyć tę naszą cegiełkę – tak jak o tym przypomina piękna wystawa „#Dziedzictwo” w Muzeum Narodowym w Krakowie. Polska, każda wspólnota zresztą, to jest dziedzictwo i w tym dziedzictwie musimy coś od siebie dodać, nie tylko „eventy”. W obecnej polityce historycznej dużo jest gadania, dużo histerycznej reakcji na różne wydarzenia zewnętrzne i mało pracy organicznej. Obywatele sami się starają, wykazują inicjatywą, ale w pewnym zakresie bez udziału państwa niewiele się osiągnie. Nasze nowe pomniki, jak pomnik Łuk Bitwy Warszawskiej, jak pomnik Kopiec św. Jana Pawła II, powinny wskazywać nam, kolejnym pokoleniom Polaków, i innym, naszym bliższym i dalszym sąsiadom także, jaki jest sens naszej historii. Ten, o którym tak pięknie mówił prezydent Trump.

 

Numer 7-8/2017

Wiara Patriotyzm i Sztuka

Numer 7-8/2017

 

 

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.