Ustawa o mediach narodowych pozostawia furtki dla polityki wstydu i poprawności politycznej.
Planowana ustawa nie respektuje w pełni woli tych, którzy wygrali wybory. Rysuje nam się obraz ustawy zdecydowanie poprawnej politycznie, otwartej na wpływy ideologiczne.
Proszę zwrócić uwagę na co obóz lewacko-liberalny skierował dyskusję w kwestii ustawy o mediach narodowych, nazywanych jeszcze publicznymi. Otóż dla nich największym problemem jest abonament i sposób jego egzekwowania, natomiast ani słowo nie pada na tematy ideowe, a więc podstawowe, zawarte wszakże w projekcie. To powinno dawać do zastanowienia. Po bliższych oględzinach projektu, rysuje nam się obraz ustawy zdecydowanie poprawnej politycznie, otwartej na wszelkie wpływy ideologiczne z genderyzacją mediów publicznych włącznie. Nie jest to natomiast ustawa w pełni respektująca zasady państwa demokratycznego i demokratycznego współżycia społecznego. Demokracja polega bowiem na tym, że decyzje polityczne – ale przede wszystkim ustawodawcze! – są wynikiem woli większości, a nie lawirowaniem pomiędzy przeróżnymi ugrupowaniami politycznymi, i tym samym pomiędzy różnymi ideologiami, w celu dogodzenia każdemu, bo wtedy w państwie zaprogramowany jest chaos, permanentna awantura, nieład.
To co właśnie w Polsce obserwujemy, jest moim zdaniem wynikiem częściowego odstępowania zwycięskiej partii od woli swoich wyborców i bezsensowną próbą dogodzenia również tym, którzy głosowali na kogoś zupełnie, ale to zupełnie innego.
Głosowali na kogoś innego i przegrali. Teraz muszą czekać na swoją kolej. Jak PiS się nie sprawdzi, to kolejne wybory przegra, a oni znów wygrają i jak będą chcieli, to zmienią ustawy, zgodnie z wolą nowej większości. Proste. To jest właśnie demokracja. PiS nie jest jakąś partią wszystkich Polaków (taką już mieliśmy, nazywała się PZPR…), jest natomiast partią absolutnej większości i wolę tej większości musi szanować oraz wyrażać. Nie innych ugrupowań. To jest właśnie demokracja. Bo jeśli zwycięska partia – lub przynajmniej ważni jej przedstawiciele – zaczyna robić umizgi do innych ugrupowań, to na kogo my naprawdę głosowaliśmy? Na czyj program, na czyje idee? Wszystkim się nie dogodzi i próby zmierzające w tym kierunku są po prostu niepoważne i szkodliwe oraz opóźniają ową słynną dobrą zmianę.
Pozwalam sobie przypomnieć tę oczywistość, ponieważ nie znajduje ona jasnego potwierdzenia na kartach projektu ustawy o mediach narodowych. Kluczowej ustawy dla dalszych losów obozu patriotycznego w Polsce – o tym nie wolno ani przez moment zapominać! Odpowiedzialność osób tworzących ten dokument jest olbrzymia. Stąd też nie akceptuję tego strasznego pośpiechu w pisaniu projektu i jeszcze większego w jego procedowaniu. Ten stan prawny, który teraz mamy, wcale nie jest taki zły, jeśli ktoś chciałby naprawdę z niego korzystać; parę miesięcy jeszcze na pewno wytrzyma, a i dłużej też. Nie widzę żadnego powodu, by ulegać presji jakichś zagranicznych komisji, lewackich polityków i fałszywych ekspertów rodem np. z Eurowizji lansującej potworów typu Conchita Kiełbasa. Media narodowe – jak sama nazwa wskazuje – są naszą sprawą, wewnętrzną sprawą Polaków. Jeżeli ktoś ma odmienne zadnie na temat mediów narodowych i akceptuje ingerencje z zagranicy, niech spróbuje wtrącić się w funkcjonowanie mediów np. w Niemczech… Nasz aktualny stan prawny dotyczący mediów publicznych powinien być natomiast lepiej wykorzystany w celu konstruowaniu konkretnych programów, co na razie marnie wychodzi (największe zmiany w Wiadomościach TVP, gdzie indziej słabiutko).
Powyższe uwagi potwierdzają się najlepiej na przykładzie Polskiej Agencji Prasowej. Art. 13 punkt 1 nowego projektu mediów narodowych – przez które rozumie się tylko telewizje i radio publiczne oraz PAP – stanowi, że wspomniane instytucje „są zobowiązane upowszechniać stanowiska Marszałka Sejmu, Marszałka Senatu, Prezydenta Rzeczypospolitej i Prezesa Rady Ministrów”. Natomiast wciąż obwiązująca, stara ustawa o PAP już w art. 1 pkt. 2 mówi jasno, że „Polska Agencja Prasowa ma obowiązek upowszechniać stanowiska Sejmu, Senatu, Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i Rady Ministrów”. Prawo więc jest, lecz jest niestosowane. Za rządów koalicji PO-PSL ten wymóg prawny zawarty w art. 1 pkt. 2 był respektowany w stu procentach, a ów respekt był tak wielki, że pozostał do dziś i w efekcie PAP bardzo marnie prezentuje interesy nowego układu politycznego i obozu patriotycznego. Jest to jednak w tym przypadku kwestia mizernej egzekucji prawa, a nie jego zmiany. Zmienić trzeba ludzi. I to nie tylko prezesów, zmiany muszą być dużo głębsze. I bezzwłoczne.
Rozumiem, że niezwykle nagląca jest sprawa abonamentu, ale ona i tak ma być regulowana osobną ustawą o składce abonamentowej, czego nie musi się jednak wiązać z projektem głównym. Trzeba wyraźnie ogłosić, że ściągalność opłat spadała w ciągu ostatnich 8 lat drastycznie i kształtuje się obecnie na poziomie 7 proc. (!), że finansowa sytuacja mediów publicznych zagraża ich egzystencji i konieczne jest wprowadzenie opłaty, które będą faktycznie ściągalne. Nie sądzę jednak, by na dłuższą metę było to rozwiązanie racjonalne i przyszłościowe. Największa w Polsce telewizja, czyli TVP, musi posiadać własną cyfrową platformę satelitarną (z powodów politycznych w 2009 r. porzucono ten projekt, który miał oferować darmowy dostęp do podstawowych kanałów telewizyjnych) i tylko za jej pośrednictwem nadawać; wtedy konieczne jest wykupienie specjalnego dekodera, taniego, a platforma narodowa oferować też będzie wariantowo setki innych programów gratisowych i płatnych. Wówczas kto nie otrzyma dekodera z TVP, nie odbiera sygnału. Proste.
Tu nasuwa się zasadnicze pytanie, ile płacą telewizji publicznej konkurencyjne stacje TVN (czyli nc+) i Polsat dysponujące własnymi platformami satelitarnymi, z których emitują programy TVP, co jest najsilniejszym magnesem doń przyciągającym. I czy w ogóle płacą? A może nawet jest tak, że to telewizja publiczna im dopłaca… Tam są pieniądze, z tamtych dekoderów trzeba ściągać opłaty. Drugie zasadnicze pytanie brzmi, co dzieje się z pieniędzmi z reklam nadawanych w TVP? Jak stosowane są cenniki, który dom mediowy (wszystkie większe są zagraniczne!) i dlaczego otrzymuje za nie potężne rabaty? Kto bierze sute prowizje, po co i w jakich sytuacjach stosowane są bartery? Kto przeprowadził kontrolę opłat za reklamy i zbadał stan ich ściągalności? Ile płaci np. Gazeta Wyborcza za notoryczne jej reklamowanie w godzinach najlepszej oglądalności poprzez występy wyraźnie podpisanych miejscem swej pracy redaktorów tej upadającej gazety? Pieniędzy należy szukać najpierw wokół siebie, na własnym podwórku i jeżeli okaże się, iż tam ich brakuje, dopiero wtedy sięgać do kieszeni obywateli.
Wróćmy jednak do głównej ustawy o mediach narodowych. Jej zasadnicza wykładnia ideowa znalazła swój wyraz w art. 3 i 4. Wyraz według mnie dramatycznie zły, enigmatyczny, odpowiedni natomiast dla każdego, kto będzie chciał się tą ustawą kiedyś posłużyć w celach, które będą na przeciwnym biegunie wobec celów obozu patriotycznego. Oto w punkcie drugim znajduje się następujące sformułowanie: „Misją publiczną narodowych instytucji radiofonii i telewizji jest pozyskiwanie i rozpowszechnianie rzetelnych informacji z kraju i z zagranicy, kultywowanie tradycji narodowej oraz wartości patriotycznych i humanistycznych, przyczynianie się do zaspokajania duchowych potrzeb słuchaczy i widzów, rozbudzanie i zaspokajanie ich wszechstronnych zainteresowań”. Pod tym spokojnie podpisze się i KOD, i Petru, i cała reszta. Cóż to bowiem znaczy „rzetelny”? To słowo powtarza się wielokroć w ustawie, a przecież każdy rozumie je inaczej. Dla „kodziarzy” np. rzetelną będzie mocno rozbudowana pozytywnie brzmiąca informacja, usytuowana na pierwszym miejscu, o ich manifestacji z udziałem 50 tys. ludzi przeciwko wynikom wolnych wyborów. Dla mnie zaś taka informacja jest drugoplanowa, a sprawa godna napiętnowania, bo podburza ludzi w celach czysto politycznych i wiem, bo widziałem na własne oczy, że w manifestacji brało udział tylko jakieś 5 tys. osób. Nikt mnie nie przekona, że to nie ja jestem rzetelny. Lecz „kodziarzy” też się nie przekona. A ponieważ od samych wyborów traktuje się ich tak, jakby to oni byli większością, będą zawzięcie trwać przy swoim. Wieloznaczne pojęcia, takie jak „rzetelny”, nie mogą niestety funkcjonować w akcie prawnym, bo inaczej rozumieją je ludzie uczciwi, a inaczej cwaniaki, których niestety mamy zatrzęsienie.
Czy zapisane w ustawie stwierdzenie, że należy „kultywować tradycję narodową” jest wystarczające? Absolutnie nie. Nawet „kultywowanie wartości patriotycznych” nie jest wystarczającym określeniem. Każdy ma w pamięci, jak za poprzedniego układu politycznego ewoluowały pojęcia i patriotyzmu, i tradycji narodowej. Historyk prezydent Komorowski skrócił tradycję w sposób absurdalny do ostatniego ćwierćwiecza, które nazwał złotym wiekiem, z pojęcia „częściowo wolne wybory” (czerwiec 1989 r.) wymazał słówko „częściowo” i to była dla niego owa tradycja. Patriotycznym stał się orzeł z czekolady, antypatriotycznym zaś i bezsensownym Powstanie Warszawskie. Tak więc pojęcia w ustawie muszą być dopracowane; skoro tradycja, to jedenastu równoważnych wieków, a jeśli patriotyzm, to czerwono-biały i bohaterski itd. Nie wolno zostawiać furtek dla interpretacji pojęć w duchu polityki wstydu. Czy np. na podstawie zaproponowanej nowej ustawy byłby ukarany szef telewizji publicznej, gdyby zakupił takie antypolskie draństwo, jak „Nasze matki, nasi ojcowie”? Niestety nie; decyzja takiego szefa mieściłaby się w interpretacji ustawy i to nie tylko w duchu omawianego tu art. 3. Co prawda w art. 9, pkt. 3 protestuje się przeciwko „wypaczaniu obrazu historii Polski”, ale jest to też nieprecyzyjne. Trudno nie pamiętać, że za poprzednich rządów politykę wstydu uprawiano właśnie w imię wprowadzania prawdy do dziejów Polski, w imię walki z wypaczeniami.
Odwoływanie się zaś do „wartości humanistycznych” jest zabiegiem niebywale ryzykownym, obarczonym wieloznacznością najwyższego stopnia. Nurtów humanizmu jest chyba tyle, ilu humanistów. To wielki wór, z którego każdy wyciągnie coś dla siebie i może uznać za jedyne oraz niepodważalne. Obecnie humanizm świecki, a o takim jest mowa w ustawie, prawie zawsze wyklucza wiarę w Boga. Odnoszę wrażenie, iż twórcy ustawy pomylili humanizm z postawą humanitarną, czyli wrażliwością na potrzeby i niedole innych ludzi, ze sprawiedliwym traktowaniem ludzi.
Co znaczyć może „rozbudzanie i zaspokajanie wszechstronnych zainteresowań”? Wszystkich zainteresowań? Przecież to otwarcie drzwi dla ekstremalnych zachowań i żądań, ekstremalnych idei – to np. znakomita furtka dla genderystów. Czyżby faktycznie o to chodziło? Może, skoro w art. 9 punkt 6 wyjaśnia się, że do zadań państwowych instytucji medialnych należy także „sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli”. Nie ma granic tej swobody? Ustawa w każdym razie ich nie precyzuje. Rzecz jasna jestem za swobodą, ale nie taką, która doprowadza do anarchii i neguje podstawowe wartości oraz prawo naturalne.
Analogicznie jest z „popularyzowaniem różnych form obywatelskiej aktywności”. Cóż znaczą te „różne formy”? W bardzo wielu przypadkach oznaczają pozytywną aktywność, ale ustawa nie wyklucza w tym miejscu również działań negatywnych, społecznie szkodliwych.
Dla mnie najsłabszym punktem, wręcz bardzo szkodliwym jest żądanie „tworzenia warunków pluralistycznej debaty o sprawach publicznych”. Toż miliony ludzi w Polsce pomstują na tę nieustającą pluralistyczną debatę w publicznej telewizji, w której przedstawiciel partii grupującej w parlamencie 28 posłów (Nowoczesna) zabiera głos w takim samym wymiarze czasowym i wizerunkowym – a nieraz i znacznie lepszym – niż przedstawiciel 234 parlamentarzystów! Tenże reprezentant absolutnej większości najczęściej nie dysponuje (np. w programie Woronicza 17) stosowną przewagą także w stosunku do wszystkich innych mniejszych ugrupowań. To się właśnie nazywa działanie pluralistyczne – absolutnie haniebne i wbrew normom demokracji. To policzek wymierzany systematycznie milionom wyborców. Z tym trzeba skończyć! Ustawowo, by każdy był zobowiązany stosować normy demokratyczne. Musi obowiązywać zasada proporcjonalności. Jeśli ktoś ma w parlamencie ponad 50 proc., to tyle samo czasu i miejsca musi mieć w debacie publicznej. To jest warunek sine qua non sprawiedliwości społecznej. To jest podporządkowanie się logicznemu myśleniu i zdrowemu rozsądkowi. Niech lamentują i wrzeszczą ci, którzy przegrali wybory – a potem niech sobie przemyślą, dlaczego przegrali; może wtedy następnym razem wynik im się poprawi. Pluralizmów zresztą jest bardzo wiele i nie wiadomo, o który w ustawie chodzi. Tak czy owak nie są one żadnym panaceum na zdrową debatę publiczną.
Zasada proporcjonalności nie została sformułowana w żadnym miejscu ustawy. Po prostu nie istnieje – ewidentnie w interesie mniejszości i ekstremy. W niektórych miejscach projektu (art. 29) są wyraźne analogie do statutów niemieckiej telewizji państwowej ZDF albo austriackiej ORF, ale w ustawach o tych telewizjach jest wyraźnie podkreślona zasada proporcjonalności, również w obsadzie władz mediów. Polscy twórcy projektu ustawy nie zaproponowali tej zasady, choć domagają się jej miliony wyborców PiS-u, i nie tylko oni zresztą, bo ci, co do wyborów nie poszli, też nie mają ochoty na mniejszościowe i ekstremalne rozwiązania na ekranie lub przed radiowym mikrofonem.
Art. 14 pkt. 4 brzmi: „Narodowe instytucje radiofonii i telewizji są obowiązane przedstawiać w sposób rzetelny i pluralistyczny stanowiska zarejestrowanych w Rzeczypospolitej Polskiej partii politycznych, związków zawodowych i związków pracodawców w węzłowych sprawach publicznych”. Ten paragraf wyraźnie sugeruje, że pluralistyczny nie oznacza wcale rzetelny. A poza tym dlaczego to wśród wymienionych instytucji prezentujących stanowiska „w węzłowych sprawach publicznych” nie ma Kościoła katolickiego? Przecież jest on najczęściej sumieniem narodu.
W ogóle odwołania do wartości chrześcijańskich, jak i do chrześcijańskich korzeni Polaków są mniej więcej takie same jak w traktacie lizbońskim, czyli enigmatyczne. Co prawda w art. 4 pkt. 2 mówi się, że „instytucje respektują chrześcijański system wartości”, ale zaraz jest dodane „przyjmując za podstawę uniwersalne zasady etyki”. To są sformułowania równie niebezpieczne, jak żądanie pluralizmu, albo odwołanie się do nieokreślonego humanizmu. Bo z tego zdania nie wynika jednak, że chodzi o katolicką etykę sformułowaną precyzyjnie w 2009 r. przez watykańską Międzynarodową Komisję Teologiczną (dokument „W poszukiwaniu etyki uniwersalnej”). Trzeba pamiętać, że wielkim orędownikami etyki uniwersalnej są ateiści, formułując sens tego określenia oczywiście zdecydowanie inaczej. Poza tym, co znaczy, szczególnie w tym zestawieniu, określenie „respektują”? Respektować to cenić, szanować, ale i – tolerować, dopuszczać. No więc, jeśli stwarzamy możliwość, by ktoś mógł uznać chrześcijański system wartości jedynie za dopuszczalny – to mamy pewne, że całe lewactwo rzuci się właśnie na taką interpretację.
Etyka jest obecnie tak szerokim pojęciem, że bez szczegółowego dopracowania nie ma sensu się do niej odwoływać. Moim zdaniem powinien natomiast powstać gwarantowany ustawą kodeks etyki zawodowej pracownika mediów narodowych. Istniejący Kodeks Etyki Dziennikarskiej (na ile obowiązujący, obserwujemy praktycznie każdego dnia…) mógłby być podstawą takiego opracowania, ale wymaga uszczegółowienia i określenia konsekwencji za jego niestosowanie. Konsekwencji wobec delikwenta i jego firmy. Kary wymierzane przez sądy koleżeńskie są, przepraszam kolegów, archaiczne, nieskuteczne, w praktyce żadne.
Co zakończyło II wielką wojnę religijną na zachodzie Europy? Przyjęcie zasady (1555) cuius regio, eius religio, czyja władza, tego religia. Analogiczna zasada obowiązuje w mediach zwanych publicznymi, narodowymi lub państwowymi: czyja władza tego media. Jeśli władza jest uczciwa, ma na względzie dobro wspólne, walczy z malwersacjami, walczy z antypolskimi postawami i działaniami, zabiega o dobrobyt i bezpieczeństwo obywateli, została wybrana w wolnych wyborach, to ma prawo ukierunkowywać media narodowe. Ma obowiązek też je wzmacniać. Nie po to 8 lat czekaliśmy w upokorzeniu i w walce o godność Polski i Polaka, by teraz ustępować przed wrzaskiem jakichś „kodziarzy”. Obóz patriotyczny w ubiegłym roku wygrał i ma prawo dostosować media publiczne do swoich idei, zasad i celów! Tym bardziej, że przecież na rynku funkcjonują jeszcze inne, potężne przekaźniki medialne, gazety, radia, telewizje – wszystkie obce, antypolskie, antypatriotyczne, reprezentujące nie nasze interesy, finansowane z zagranicy – przy nich media narodowe są niewielkie, skromniutkie. To też muszą brać pod uwagę ustawodawcy. A nie biorą! Nie lękajmy się decyzji w duchu „czyja władza, tego media”. W kraju demokratycznym jest to działanie jak najbardziej normalne i dlatego „kodziarze” wszelkiej maści usiłują dowieść najpierw niedemokratyczności obecnych rządów, sięgając nawet po zdradę, czyli zagraniczne interwencje w ich interesie. Wciąż pluralistyczne media publiczne niestety nie odważyły się nazwać tych działań wprost: zdrada. A za zdradę są paragrafy – czekają.
To kolejne wybory potwierdzą – a nie nasyłane na kraj komisje i pożal się Boże eksperci – czy władza należycie obchodziła się ze społeczeństwem i z podporządkowanymi jej mediami. Naród polski jest tu suwerenem, nie Komisja Wenecka i Eurowizja! Co do tego nie ma wątpliwości, a najnowszy przykład Polski to potwierdza w sposób szczególny. Oto poprzednia władza zakładała kaganiec mediom mainstreamowym, kiedy chciała, prowadzała je na smyczy, tresowała – a i tak przegrała z kretesem. To powinna być nauczka dla wszystkich.
W projekcie tzw. dużej ustawy medialnej jest znacznie więcej sformułowań dogadzających lewactwu albo zgoła ekstremom, brak jest zdecydowanej, wyrażonej expressis verbis, obrony polskości. Autorzy projektu powinni się wyłączyć z ulicznej wrzawy, nie słuchać pomówień z podłej gazety wiadomo jakiej oraz jej satelitów, nie respektować tych, którzy przeciwko nim głosowali, tylko powinni robić swoje, w imieniu narodu. Narodu polskiego. Bo to też nie zostało expressis verbis sformułowane; mamy się domyślać, że media narodowe są mediami polskimi.
Media narodowe mają „chronić dzieci i młodzież przed demoralizacją”. A dorosłych nie? I co to znaczy demoralizacja? Dla mnie jest to tzw. parada miłości, promocja homoseksualizmu, genderyzacja programów szkolnych, przebieranie w przedszkolach chłopców za dziewczynki i odwrotnie. „Kodziarze” uznają to za „postęp”, a nie demoralizację, bo oni nawet zoofilię oraz kazirodztwo akceptują i propagują.
Bardzo niebezpieczne w naszych czasach jest sformułowanie „ukazywanie wartości życia rodzinnego i działanie na rzecz umacniania rodziny.” - bez wyraźnego określenia, co rozumie się pod pojęciem „życie rodzinne” i „rodzina”. Mamy zatem pewne, że ten punkt 9 artykułu 9 wszyscy dewianci wezmą jako swój. Dla nich dwóch facetów to też rodzina, nie mówiąc o dużo bardziej wyszukanych konfiguracjach seksualnych. Będą odwołania do obcego ustawodawstwa, do koncepcji ONZ-etowskich (płeć to „konstrukt społeczny”, jest „zmienna w czasie i w rożnym kontekście”, wyróżnia się jej 57 rodzajów...) itd.
Historia i Polityka
Historia im dłużej trwa, tym bardziej staje się potężna bronią w rękach… nie, nie historyków. W rękach polityków. Staje się narzędziem walki często grabieżczej, często obronnej. Jest elementem tzw. wojny hybrydowej. Tak więc ten kraj, który nie prowadzi własnej, gruntownie przemyślanej polityki historycznej, ten dużo łatwiej popada w uzależnienia od innych.
Nie ma w ustawie konkretnych propozycji wzmocnienia i większego usamodzielnienia ośrodków regionalnych (wzmianka w art. 9, pkt. 14). Bez tego zaś będziemy po pierwsze wiecznie skazani na warszawski punkt widzenia, a po drugie – w regionach drzemie wielki potencjał ludzki (o czym próbowano zapomnieć), ale i potencjał materiałowy, lokalowy. Jest wielkim marnotrawstwem, narodowym marnotrawstwem niewykorzystywanie tego potencjału. Ustawa musi się do tego odnieść, by uruchomić regionalne siły twórcze i pokazać, że poza stolicą też jest Polska. Tam przede wszystkim. Regiony muszą mieć szeroki dostęp do przekazu ogólnopolskiego; są już do tego warunki techniczne. Punkt 2 artykułu 10 określa tylko jakieś enigmatyczne minima. Zamiast międlić jakiś gniot serialowy setki razy na wszelkich możliwych kanałach, lepiej ten czas ofiarować regionom, niech się pokażą w całej Polsce, niech konkurują ze sobą. Niech realizują wielogodzinne albo całodniowe programy, a nie otrzymują z łaski na uciechę jakiś warszawski ochłap w ramach programów ogólnopolskich. Tym, którzy lubią sięgać po wzory zza Odry, przypominam, że tam właśnie tak jest. Bogactwem Niemiec są silne regiony, także w mediach.
Bardzo marginalnie potraktowana została w projekcie ustawy także kwestia przekazu medialnego dla Polonii; troskę o Polonię wykazywano najbardziej w kampanii wyborczej, ale na razie trudno zauważyć, co konkretnego zrobionego dla Polonusów. Poza medalami rozdawanymi przez prezydenta w czasie wizyt zagranicznych. Ustawa powinna uczynić z przekazów dla Polonii jeden z priorytetów. Bo tam też jest olbrzymi potencjał narodowy – w bardzo wielu dziedzinach, w tym potencjał ludzki – jego uruchomienie jest jednym z warunków powodzenia wszelkich programów rozwojowych a także zjednoczeniowych, wspólnotowych.
Punkt 2 artykułu 18 stwierdza, że „Projekt planu (dwuletni plan pełnienia misji publicznej – przyp. red.) przedstawia się właściwej społecznej radzie programowej, a także podaje się do wiadomości publicznej, zapraszając do zgłaszania uwag”. No i co dalej? Tego ustawa nie wyjaśnia. Kto weźmie te uwagi pod uwagę? Pewnie nikt, tak jak w tysiącach innych tego typu przypadków; ustawa tego nie wymaga. Będzie się to więc nazywało konsultacją społeczną – brzmi ładnie. Efekt będzie zaś taki, jak zawsze? Taki jak obecnie, kiedy przed pierwszym czytaniem nowego projektu w parlamencie ustawę podano do wiadomości publicznej na sejmowej stronie cztery dni wcześniej. Zapraszając oczywiście do zgłaszania uwag. Więc zgłaszam. Mam nadzieje, że nie w ramach rzucania grochem o ścianę. Choć miałbym więcej uwag niż może wytrzymać i tak sążnisty artykuł prasowy.
Przy tej okazji serdecznie pozdrawiam ministra Krzysztofa Czabańskiego, którego absolutnie nie winię za niedociągnięcia w projekcie – tym bardziej, że to przecież dopiero propozycja – bo wiem pod jaką presją, także czasową, działał. Jest niewątpliwie świetnym fachowcem i trzeba mu tego czasu jeszcze trochę dać, by w tej wrzawie i pośpiechu wypracował produkt, który nie będzie kolejnym bublem sejmowym. Jak wspomniałem na początku, sprawa jest niebywałej wagi i nikogo nie zbawi miesiąc, czy dwa, a musi powstać taka ustawa, która z jednej strony uczyni media narodowe bardzo silnymi, z drugiej zaś będzie respektować wymagania tej większościowej grupy społecznej, która wygrała wybory w sposób jednoznaczny.
Leszek Sosnowski
Autor jest prezesem Białego Kruka, wydawcą miesięcznika opinii „Wpis”, działa na rynku mediów od ponad 40 lat
Komentarze (0)
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.