Niemieckie media chcą kreować prezydenturę Andrzeja Dudy.

Niemieckie media chcą kreować prezydenturę Andrzeja Dudy.


Prezydent Andrzej Duda, kanclerz Angela Merkel i minister Krzysztof Szczerski w Berlinie. Prezydent Andrzej Duda, kanclerz Angela Merkel i minister Krzysztof Szczerski w Berlinie. Prezydent Andrzej Duda jest już od prawie 10 godzin na niemieckiej ziemi; o godz. 20 włączam telewizor i śledzę wiadomości w Tagesschau, w pierwszym programie niemieckiej telewizji (ARD); to najważniejszy, oficjalny przekaz, oglądany przez miliony. Patrzę i patrzę, i popadam w coraz większe zdumienie. Wiadomość goni wiadomość (w ciągu 20 minut przekazują tam dużo więcej informacji niż w Wiadomościach TVP; nie ma tam samoprezentacji i samouwielbienia redaktorów prowadzących); jedna katastrofa, druga, podpalenie kolejnego domu z uciekinierami z Afryki, mistrzostwa świata w lekkiej atletyce (Niemcy słabo), zmagania z oficjalną faszystowska partią NPD, Obama w Nowym Orleanie itd. A gdzie wizyta głowy dużego, europejskiego państwa w stolicy sąsiada?! W końcu jest, jako ostatnia, krótka, marginalna wiadomość, na dodatek wspomniano tylko spotkanie polskiego prezydenta z prezydentem Niemiec Joachimem Gauckiem, o rozmowach z kanclerz Merkel ani mru mru. Na stronie internetowej ARD wizyta została zaprezentowana tak samo, na telegazecie analogicznie. Gauck jest od trudnych spraw, a więc akurat dobry na Dudę, uznali Niemcy. No i zakres jego odpowiedzialności jest skromniutki, to funkcja raczej tytularna, dokładnie taka, do jakiej w Polsce chce sprowadzić prezydenta obóz rządzący i posłuszne mu do bólu masowe media, a przede wszystkim TVP.

Wielka mniejszość

Jednak polska konstytucja to jeszcze nie niemiecka, nad Wisłą prezydent ma dużą władzę. Ale przecież nie taką, żeby pozwalać sobie na inne zdanie niż ma „droga Angela” (cytat za Tuskiem). Andrzej Duda ośmielił się mieć jednak inne zdanie, ośmielił się zaprezentować polskie interesy i powiedzieć hegemonowi trzy razy nie: w sprawie uchodźców, w sprawie niemieckiego weta wobec baz natowskich w Polsce i w sprawie permanentnego odrzucania wniosku o uznanie Polonii za mniejszość narodową, z czym wiążą się pewne przywileje kulturalne i językowe (głównie idzie o szkoły z polskim językiem).  

To ostatnie zagadnienie w swoisty sposób przedstawiono na stronie internetowej drugiego programu niemieckiej telewizji publicznej, ZDF, znanego z tego, że posługiwał się określeniem „polskie obozy koncentracyjne”: „W sposób aż nadto dobrze słyszalny poruszył Duda w Berlinie również inny ciężki temat. Warszawa od dawna domaga się, by prawie dwa miliony Polaków w Niemczech otrzymało oficjalny status mniejszości narodowej, podobnie jak Duńczycy w Schleswig-Holstein. Gauck w żadnym wypadku nie mógł obiecać czegoś takiego”. Nie tłumaczy się dlaczego „w żadnym wypadku” nie można w Niemczech uznać stanu faktycznego dotyczącego Polaków, a np. Duńczyków – owszem. No cóż, również z tego jasno wynika, że niemiecka racja stanu nie przewiduje dla Polaków równego statusu. Półkolonia – oto co nam się należy… I powinniśmy być przy tym mili, uśmiechnięci, grzeczni – taka akurat jest nowa ekipa prezydencka, co Niemcy chętnie przyznają w każdej relacji medialnej. Jednak, broń Boże, nie może się ona czegokolwiek od Niemców domagać, a tym bardziej stanowczo, na serio! A takim właśnie okazuje się być – uprzejmym, ale stanowczym – Andrzej Duda i jego ekipa, którą to stanowczość zgodnym chórem oprotestowały wszystkie media na zachód od Odry. W Polsce z kolei wielu odczytało niemieckie pochwały pod adresem dyplomatycznej i osobistej kultury naszego prezydenta i jego otoczenia, jako akceptację  przez rząd berliński oczekiwań nowych polityków znad Wisły. Nic bardziej błędnego. W sprawach polityki zagranicznej, niemieckiej racji stanu, niemieckie media są jednolite i choćby nie wiem jak różnych słów używały, to sens i brzmienie pozostają zawsze takie same – medialny chór koncertuje bez dysonansów.     

Tymczasem, jest gorzej niż myślą, albowiem owo „nie” trzeba będzie powiedzieć Niemcom jeszcze w niejednej sprawie, a w pierwszej kolejności zapewne w kwestii tzw. płacy minimalnej dla polskich firm transportowych (sprawa chwilowo zawieszona). Nasi zachodni sąsiedzi za długo słyszeli z polskiej strony „tak”, niezależnie od tego, jakie żądania miał wobec nas Berlin – i to się im bardzo spodobało, przyzwyczaili się… Nic dziwnego, ale przecież taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie, nie mogą Polski nieustannie traktować gorzej niż choćby wspomnianą tu, siedem razy mniejszą Danię. Tym bardziej, że z tej postbismarckowskiej niechęci do Polski (łagodnie to określając) Niemcy nie mają żadnych korzyści. Czyż de facto nie leży w interesie Niemiec wzmocnienie natowskiej prezencji w Polsce, wzmocnienie naszej obronności? Przecież podobnie jak w 1920 r. stajemy się ich wałem zaporowym przed imperialna nawałą rosyjską. Chyba, że są rzeczy, o których nie wiemy i może obowiązuje już jakiś tajny protokół podpisany przez jakiegoś nowego Ribbentropa i jakiegoś nowego Mołotowa? Jakiż bowiem inny logiczny wniosek można wyciągną z niemieckiego uporczywego weta w kwestii wzmocnienia naszej (a więc i unijnej!) obronności poprzez usytuowanie tu baz NATO-wskich?   

Wiceminister, który coś ukrywa?

Może na temat tajnych układów wie coś niejaki Rafał Trzaskowski, wiceminister spraw zagranicznych, który nagle poczuł się powołany do pouczania prezydenta Polski; póki był nim Komorowski, nie odważyłby się skrytykować nawet skakania po stołkach w japońskim parlamencie. Co innego Andrzej Duda – zamiast siedzieć cicho i spokojnie czekać na sygnały z Berlina, zachciewa mu się zmieniania formatu normandzkiego, wtrącania się w sprawy naszego sąsiada, Ukrainy, mimo, że ustalono, iż dużo większe prawo do tego mają Francuzi i Niemcy z Ukrainą niegraniczący. Przecież wiadomo, że w przypadku bardzo prawdopodobnej dalszej rosyjskiej agresji, potężna fala uchodźców, która ruszy ze wschodu, przeleci bezkonfliktowo, cudownym sposobem wysoko nad Polską i przełamie dopiero granice niemieckie oraz francuskie - i to właśnie z tego powodu tylko te kraje mają prawo wypowiadać się w sprawach Ukrainy, a nie jej bezpośredni sąsiedzi… Pan Rafał, młody człowiek starannie nieogolony z równie modną, zadartą fryzurką, opowiada z politowaniem, w stylu swego poprzedniego wodza, Komorowskiego, czyli w stylu dobrego wujka: Duda, posłuchajże mnie, miej rozum, mówię ci, jak kto dobry, a ty swoje… – taki jest sens przekazu wiceministra, skierowanego do głowy państwa. Do takiego poziomu została doprowadzona polska polityka. „Mogę zapewnić, że jesteśmy bardzo dobrze poinformowani o tym, co się dzieje w ramach tych rozmów i sprawy te są z nami konsultowane”. Pan Trzaskowski coś wie, czego inni nie wiedzą, może właśnie coś o jakimś nowym pakcie niemiecko-rosyjskim? Jeśli tak, to przecież miał obowiązek natychmiast pójść z tymi informacjami do prezydenta, albo przynajmniej do ministra Szczerskiego. Jakim prawem trzyma te ważne informacje w tajemnicy przed głową państwa?!

Gość bredzi bez zastanowienia i to w dniu, gdy nasza głowa państwa udaje się do Berlina! Taki chłopiec ma kwalifikacje, żeby być co najwyżej gońcem w MSZ, a nie wiceministrem; jego działanie to ewidentna walka z polską racją stanu. Kto za nim stoi, że czuje się nagle tak mocny? Do tej pory nie zauważył, że Francuzi i Niemcy informują go dokładnie o tym samym, co już chwilę wcześniej można przeczytać w gazetach lub internecie? Tak właśnie wygląda aktualna polityka, nie tylko międzynarodowa, całego tego „obywatelskiego” rządu: czekają na cudze ustalenia.

Oficjalna bezczelność pani redaktor

Wróćmy jednak do niemieckich mediów, które pokarały Andrzeja Dudę i Polskę zarówno totalnym zmarginalizowaniem informacji o wizycie w Berlinie (nie tylko w telewizji, w gazetach był to temat z głębi dalszych stron), jak i wykorzystały okazję do ataku na… nieżyjącego już prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz „narodowych konserwatystów”, bo tak w Niemczech określa się PiS. Określenie to brzmi źle szczególnie w języku niemieckim, bo kojarzy się z narodowymi socjalistami (NSDAP).

Szczytem bezczelności stały się komentarze pewnej damy z pierwszego programu niemieckiego radia państwowego (Deutschlandfunk). Może nie miałyby one takiego znaczenia, gdyby nie to, że było to wystąpienie programowe, które natychmiast inne media podchwyciły, powieliły, także w Polsce. „Argumenty” red. Sabine Adler mogły w Polsce zaakceptować tylko cudzoziemskie media, choć wydawane w naszym języku. Zaczęła od napaści na… nieboszczyka, Lecha Kaczyńskiego; ten nieustępliwy polski patriota widać już na zawsze utkwił w germańskiej świadomości jako zagrożenie – oczywiście zagrożenie dla niemieckiej imperialnej ekspansji. Przywoływanie na początku wypowiedzi pani Adler, ale i wielu innych artykułów, osoby poległego pod Smoleńskiem prezydenta służyło wywołaniu u czytelnika (słuchacza) już na wstępie niechęci do Polski. Sugerowano dalej, że Andrzej Duda jest Lecha Kaczyńskiego  nowocześniejszym i tym samym groźniejszym spadkobiercą, po prostu eleganckim, grzecznym – wrogiem. Pani Adler strasznie ubolewa nad możliwością zmiany rządu w Polsce. Nie żeby ingerowała w sprawy innego państwa, broń Boże, ona tylko wyraża opinię – w oficjalnym, państwowym radiu – że „Najpóźniej po wyborach parlamentarnych Polska musi się przełamać i musi okazać więcej solidarności; narodowy egoizm jest reliktem z dawnych czasów”. „Polska musi… narodowy egozim…”. Wyobraźmy sobie, że Polskie Radio puszcza taki tekst w stosunku do Niemców – to dopiero byłaby rozróba! Red. Adler prawie łka wspominając lata rządów Platformy, bez tej partii u władzy nie wyobraża sobie normalnych relacji niemiecko-polskich. Już tylko to, już tylko ten niemiecki żal po Platformie, powinien dać wystarczająco dużo do myślenia wszystkim naiwnym, którzy mieliby jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do serwilizmu Tuska, Kopacz et consortes.   

Jeśli wypomina się nam, że Niemcy przyjmowali w stanie wojennym uchodźców z Polski, to po pierwsze trzeba przypomnieć, że była ich bardzo maleńka garstka zwłaszcza w porównaniu do obecnej fali imigracyjnej z południa, a po drugie wcale nie było tam tak łatwo z prawem pobytu, mnóstwo wniosków o azyl odrzucano, chyba, że ktoś mógł się wykazać pochodzeniem z dawnych terenów niemieckich. Wówczas i obywatelstwem chętnie obdarzano i pozwalano korzystać z wielu przywilejów.

Metoda otwartych ramion

Pani Adler nie tylko boleje, przechodzi też do gróźb – i to w państwowym, podkreślmy to jeszcze raz, radiu. Jeśli Polska nie weźmie tych uciekinierów, to relacje między naszymi krajami zostaną zakłócone! Czy słyszał ktoś kiedyś w ciągu ostatnich 8 lat, by nasza strona groziła Niemcom zakłóceniem relacji? A Warszawa powinna była grozić i to nie raz; ostatnio choćby w przypadku wyjątkowo bezczelnej i agresywnej akcji likwidacji (przepraszam – wygaszania…) polskiego przemysłu transportowego poprzez wprowadzenie tzw. płacy minimalnej. Z dnia na dzień widać coraz jaśniej, że tak ostro forsowana przez Merkel i jej obóz koncepcja przyjmowania imigrantów z otwartymi ramionami zapędza i same Niemcy, i Unię Europejską w ślepy zaułek – dramaty i tragedie wystąpią masowo nie tylko w szeregach imigrantów, ale i wśród społeczeństw europejskich; widać wyraźnie już teraz, że przy tej metodzie otwartych ramion fala emigracyjna zamieni się w tsunami, bo za chwilę trzeba będzie rozparcelować po Europie miliony, naprawdę miliony, a nie tysiące osób. Pani Merkel twierdziła najpierw spokojnie, że idzie o 200 tys. imigrantów, gdy Andrzej Duda przebywał w Berlinie było to już 800 tys., dwa dni po jego wyjeździe mowa jest o milionie… Węgry są już zalane imigrantami, kilkuset pojawiło się w Czechach, za chwilę będą na naszej granicy, która w żaden sposób nie jest do tego przygotowane. Ptasie móżdżki z rządu dalej nie widzą problemu i uprawiają wycieczki krajoznawcze pociągami po Polsce; zobaczymy, czy Kopacz przesiądzie się na pociąg pełen uchodźców…

A kto i jak będzie dzielił tych imigrantów, to kolejne pytanie – kto dostanie elitę: inżynierów, techników, mechaników, lekarzy i pielęgniarki, a kto pastuchów i nicponiów? Unia pokryje koszty? Jak długo, parę tygodni? A może wcale? Gdy się ich wpuści w takiej liczbie, trzeba będzie dzielić się tym, co się samemu ma. Kto będzie chciał się dzielić swoim domem, swoim autem, swoim bochenkiem chleba, swoim dorobkiem po prostu i to z ludźmi zupełnie obcymi? Jeszcze trochę później braknie bochenków i dla tubylców. Co będzie, gdy przyjdą mrozy – otworzymy swe mieszkania dla imigrantów, udostępnimy im swe łóżka? Czym to się zakończy łatwo przewidzieć… Gdzie będą wówczas ci, co dziś gęby szmacą wyrzutami wobec wrednych Polaków niewdzięcznych za paczki przysłane w stanie wojennym? Durni polscy dziennikarze i jeszcze durniejsi politycy myślą, że problem załatwi się paroma miskami zupy dla imigrantów i barakowym dachem nad głową. Ale cóż, obowiązuje zasada: zdania niemieckiego nie wolno podważać, zwłaszcza przez Polaka, nawet gdy jest on prezydentem.

Jakże rozsądne słowa Andrzeja Dudy o skoncentrowaniu się na likwidacji źródeł, a nie skutków uchodźctwa, zostały zagłuszone – zarówno w Niemczech jak i w Polsce – przez propagandowe berlińskie tuby rządowe tak samo grzmiące nad Wisłą, jak i nad Sprewą.

Wymiana paczek na uchodźców

Pani Adler popisała się ponadto zwykłym brakiem kultury, by nie powiedzieć chamstwem, wypominając Polakom paczki żywnościowe oraz paczki z lekarstwami wysyłane do nas z Niemiec w stanie wojennym (a nie „w czasach komunistycznych”, jak pisze Adler, bo te czasy w sumie specjalnie rządowi w Bonn nie przeszkadzały). Tego należało się jednak wcześniej czy później spodziewać. Niemiec nic nie daje za darmo, bezinteresownie, kiedyś na pewno wystawi ci rachunek – to trzeba wiedzieć. Paczki przychodziły z wielu krajów, najwięcej z USA, bardzo często były darem Polonii, ewentualnie organizacji związkowych lub charytatywnych, nigdy rządu. Jeżeli Niemcy wystawiają nam dziś za te „dary” (teraz to słowo trzeba już brać w odniesieniu do nich w cudzysłów) rachunki, to ja bym zapłacił gotówką, nie kwotami uciekinierów, i równocześnie wystawił swoje faktury za miliony połapanych na ulicach, darmowych robotników, za ograbione muzea, kościoły, domy prywatne, wyszabrowane kopalnie i fabryki, spaloną Warszawę i inne miasta, zrujnowane wsie etc.

Mocno szkolona w demagogii red. Adler podkreśla, że w Polsce „politycy nie widzą żadnego związku (między przeszłością), a aktualnymi problemami uchodźców”. Pani ta prezentuje myślenie wspólne z Komorowskim: przeszłość zaczyna się nie wtedy, kiedy się zaczyna, ale w momencie akurat dla nich wygodnym. I tak dla Komorowskiego przeszłość zaczęła się 4 czerwca 1989 r., a dla Frau Adler gdzieś w okolicy stanu wojennego. A co było trochę wcześniej, droga pani? Któż to zburzył europejski ład w 1939 r. co przyniosło w konsekwencji rozplenienie się bolszewizmu? I kto na tym najbardziej ucierpiał? Polacy! Niemcy po wojnie rozkwitały karmiąc się zarówno planem Marshalla jak i sukcesywnie wyciąganymi z ukrycia zdobyczami wojennymi. A my prawie pół wieku w niewoli, w coraz większej biedzie! O tym nie tylko po prostu się nie pamięta, ale nie pamięta się programowo i zabrania się pamiętać. Żałość człowieka przy tym ogrania, jak płynnie mówiący po polsku redaktorzy w niemieckich mediach, jak np. w rozmowie z ministrem Krzysztofem Szczerskim red. Piasecki z RMF, należącym do firmy Bauer, jak najbardziej akceptują i powielają stanowisko red. Sabine Adler, czyli niemieckiej propagandystki. A dama ta jeszcze ma czelność rugać Andrzeja Dudę, bo „zobowiązany jest do neutralności, a bierze udział w kampanii wyborczej”. Cały rząd warszawski uczestniczący dzień w dzień w takiej kampanii i jej to nie przeszkadza. Bo Frau Adler bierze po prostu udział w kampanii miłości bliźniego, czyli Niemców do Niemców...

Nie muszą nas lubić

„Frankfurter Allgemeine Zeitung” ma 380 tys. nakładu i równać się nawet nie może z wielomilionową widownią telewizyjną. Jest to wszakże gazeta w pewnych kręgach opiniotwórcza, teoretycznie konserwatywna, teoretycznie, bowiem określenie to już dawno zdezawuowało się nie tylko w odniesieniu do niemieckich mediów, ale i partii politycznych. Mimo to FAZ powinna choć trochę sprzyjać PiS-owi, partii nazywanej za Odrą nawet super konserwatywną. Warto zatem zastanowić się, dlaczego polski korespondent tego dziennika, Konrad Schuller pisze, kolejny raz zresztą, że stosunki Polaków z Niemcami dawno nie były tak złe, jak za czasów premiera Jarosława Kaczyńskiego, które cechowały się nawet wyraźnie antyniemieckimi wystąpieniami. Dlaczego redaktor FAZ nieustannie podkreśla, że Andrzej Duda wywodzi się z tej niedobrej partii Kaczyńskich? Schuller wielce zaniepokojony sugeruje swoim czytelnikom, że „Wróci to wszystko znowu”. W ewidentny sposób człowiek ten usiłuje sterować Dudą (nazywając go skądinąd „przyjacielskim”) przeciwko Kaczyńskiemu, co ma o tyle sens, że warszawscy dziennikarze w większości jak  ogary za zwierzyną podążają za podobnymi, wrogimi polskim patriotom tonami.  Cóż to bowiem znaczy, że z Niemcami były złe „złe stosunki”? Niby-polskie mass media już tego nie tłumaczą, a to znaczy po prostu, że wówczas brakło poddaństwa i uniżoności z naszej strony.

Schuller pisze zresztą jeszcze oględnie o „przyjacielskim Dudzie”, ale już Der Tagesspiegel na przykład wali wprost: Andrzej Duda – „der schwierige Gast” (trudny gość).

Suwerenny prezydent Polski nie mieści się na razie Niemcom w głowach – nad tym trzeba dopiero popracować. I Andrzej Duda wraz z Krzysztofem Szczerskim rozpoczęli właśnie taka pracę, bez oglądania się na to, co powiedzą media za Odrą. No, bo jeśli niemieckie gazety i telewizja mają określać nasze interesy, to faktycznie lepiej od razu przyjąć postawę Sikorskiego (Radka oczywiście) i paść w Berlinie na kolana. Kto jednak nie chce „jak pies czołgać się bez końca za pańską nogą, która nim potrąca”, musi zaakceptować stanowisko nowego prezydenta. Potrzebny nam jest szacunek niemieckiej strony, a nie protekcjonalne poklepywanie po ramieniu. Nie muszą nas lubić, szanować – tak. Jak np. Brytyjczyków, Francuzów czy inne suwerenne nacje. Żyłem trochę wśród tego narodu i proszę mi wierzyć, że uległością i wiernopoddaństwem szacunku się tam nie zdobędzie. Wprost przeciwnie – zyska się pogardę okazywaną za plecami.

Mimo tak negatywnych, choć czasem zręcznie maskowanych opinii o nowej prezydenturze, mimo bezczelnego mieszania się w polskie sprawy, znajdują się w naszym kraju i to również po prawej stronie ludzie uważający, że niemieckie media są OK. To zdumiewające! Skąd w Polakach takie silne pragnienie, by pokazać się jak najlepiej w oczach cudzoziemców? Czy są już tak zdołowani, że nie liczy się dla nich ich własne zdanie? Tak się dali pognębić antypolskiej propagandzie? Czy większą wartość ma to, że „zagranica chwali polskiego prezydenta”, jak pisze pewien młody dziennikarz ? A jeśli chwalą, to w przypadku niemieckich mediów jest to rzecz wielce podejrzana, bowiem oni chwalą tylko swoich Vertraute, jak pisano o Tusku – czyli zaufanych, totumfackich. Jaki jest sens naciągania faktów, tworzenia propagandy w drugą stronę? Nie ma takiej potrzeby, wystarczy prawda.

Potrzeba polskiej kreacji mediów

Tak poważne wydarzenia, jak wizyta polskiego prezydenta w Berlinie, obsługują z polskiej strony dziennikarze – dzieciuchy, ludzie bez doświadczenia, stosownej wiedzy, których łatwo zmanipulować, omamić, ustawić. Po drugiej stronie zaś doświadczone wygi, jak choćby wspomniany tu Konrad Schuller, w którego polska młodzież z mikrofonami i dyktafonami w ręku wpatruje się jak w wyrocznię. Ci młodzi ludzie potrzebują zupełnie innych autorytetów, które powinny do nich wyjść najpierw z kręgu prezydenckiego. Biuro Prasowe w Kancelarii Prezydenta nie może w żadnym wypadku być przedłużeniem działalności z kampanii wyborczej; ta już została wygrana, teraz potrzeba działalności zupełnie innej, potrzeba utrwalania zwycięstwa. Nie dla prezydenta, nie dla partii, ale dla naszego nieszczęsnego kraju. Potrzebna jest polska kreacja środowiska medialnego, preferowanie patriotów, usuwanie wrogów (i to ewidentnych!) poza krąg ludzi prawych. Naprawdę nie jest najważniejszym to, żeby było po prostu miło – ma być merytorycznie, uczciwie i życzliwie dla polskiego prezydenta, dla polskiej racji stanu. Ci, którzy sprzyjają obcej racji stanu, a o polskiej nawet słyszeć nie chcą, a jest ich większość, powinni zostać niezwłocznie wykluczeni z kręgów prezydenckich, bo są tam tylko i wyłącznie w charakterze piątej kolumny. Zresztą nie tylko tam, ale tam obejmuje ich już inna władza. 

Chciałbym przy okazji, by zwolennicy tzw. totalnej wolności mediów sprawdzili sobie, czy w Niemczech (ale nie tylko tam!) istnieje gazeta, w której większościowe udziały posiadają cudzoziemcy. Otóż nie ma takiej! Prawo na to nie pozwala. Takie samo prawo musi zostać jak najszybciej uchwalone w Polsce, bo w przeciwnym razie kraj nasz wygaszony zostanie do końca.

Leszek Sosnowski

Całość artykułu będzie dostępna w najbliższym numerze miesięcznika „WPIS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”, który ukaże się 21 września.

Fot. Andrzej Hrechorowicz

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.