Miesięcznik „Wpis” dotarł do nowych zeznań świadków z Jedwabnego: „To byli Niemcy!"

Miesięcznik „Wpis” dotarł do nowych zeznań świadków z Jedwabnego: „To byli Niemcy!"

 

"Małe dzieci wrzucali do stodoły – na górę, przez głowę, żeby prędzej. Główny oddział Niemców stał przed stodołą. Wrzask był niesamowity. Okropny." 

„Polacy słusznie byli dumni z oporu, jaki stawiali nazistowskim okupantom, ale faktycznie podczas wojny zabili więcej Żydów niż Niemców.” To napisał Żyd judzący przeciw Polsce po całym świecie, również nad Wisłą. Napisał to niecały rok temu w niemieckiej gazecie „Die Welt”, ku uciesze jej czytelników, potomków wpychających do komór gazowych i wrzucających do pieców przodków autora tej ohydnej tezy. Autor ten nazywa się Jan Tomasz Gross – a któżby inny. Przedstawia się jako wybitny historyk amerykański, choć w Ameryce prawie nikt go nie zna. Głos tego człowieka za to jest niezwykle uważnie słuchany w Polsce i co dziwniejsze jego tezy są podejmowane i upowszechniane nie tylko przez nierzetelnych publicystów lub marnych wydawców, ale także przez naukowców, historyków z tytułami.

Jak choćby przez pana Andrzeja Friszke, profesora historii najnowszej, któremu nie od dziś niebywałą trudność sprawia dostrzeżenie jakichś pozytywnych cech w narodzie polskim. Te negatywne opinie wypowiada oczywiście z potrzeby naukowej, broń Boże z jakiej niechęci do Polaków. Z tej samej naukowej potrzeby porównuje w żywiącej się minioną sławą gazecie „Rzeczpospolita” PiS do PRL-u oraz wyraża pogardę dla polskiego ludu, jak też optuje za proniemiecką polską polityką historyczną – wyraźnie za nią tęskni. Tylko tak dalej, panie profesorze! Ordery czekają – tym razem w Berlinie. Przede wszystkim w Berlinie, ponieważ pan Friszke posługując się autorytetem pana Grossa wziął w solidną obronę Niemców usiłując łagodzić ich obraz jako morderców Żydów, przerzucając winę rzecz jasna na Polaków. Przy okazji skopał nieżyjącego już prezesa IPN prof. Janusza Kurtykę i jeszcze mocniej dopiero co mianowanego dr. Jarosława Szarka, który ośmielił się mieć wątpliwości w kwestii mordu w Jedwabnem i jak wiemy zaproponował dokładne przebadanie tej sprawy. Nowy prezes oczywiście popełnił błąd, bo nie zaakceptował autorytetu Grossa, który raz na zawsze obwieścił, że Polacy to mordercy. Panie Jarosławie, panie doktorze, czy to naprawdę tak trudno zrozumieć?

Chcąc pomóc nowemu prezesowi IPN i oczywiście Czytelnikom pozwolę sobie zacytować zeznania świadków mordu w Jedwabne, ludzi dziś oczywiście starszych, mieszkających obecnie na drugim kontynencie. Odnalazł ich Wacław Kujbida i nagrał oraz spisał opowieści naocznych świadków tragicznych wydarzeń. Opublikowano je w miesięczniku „Wpis” (nr styczniowy z 2015 r.). Oto główne fragmenty:

 

„Hieronima Wilczewska nie wygląda na swoje 80 lat. Szczupła sylwetka, elegancka sukienka, siwe włosy upięte wysoko w kok z tyłu głowy. Zawsze w ręce albo gdzieś obok nieodłączny różaniec.

- Urodziłam się i mieszkałam obok Jedwabnego, we wsi Kucze Wielkie – zaczyna opowieść pani Hieronima. Stamtąd chodziłam w niedziele i na nauki przedkomunijne do kościoła; wtedy, w ten czwartek też przyszłam z Kucz do Jedwabnego. Kiedy wchodziliśmy do kościoła, nic specjalnego nie spostrzegliśmy. Dopiero kiedy wyszliśmy z niego, zobaczyliśmy, że pędzą tłum ludzi do stodoły. Był wielki krzyk i zamieszanie. Podbiegliśmy wszyscy za nimi. Jak to dzieci. Ciągle ich widzę. Ciągle słyszę ten ich krzyk w mojej głowie. Co dnia i na nowo. I codziennie się za nich modlę. (…)

- Stłoczonych pędzili ich tam krzykami, do tej stodoły. Do środka. Starszych popychano jednych na drugich, a dzieci, które zostawały na końcu, wrzucali na samą górę. Ot tak, brali za kark, za ramię i wrzucali na sam wierzch.

- Kto? Cywile czy umundurowani? – pytam.

- Niemcy – pewnie i bez chwili namysłu odpowiada pani Hieronima. – To byli Niemcy. Mieli mundury Gestapo. Czarne mundury.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to, co powiedziała pani Wilczewska, potwierdzało trop prowadzący do prawdziwych sprawców zbrodni. Wbrew powszechnemu mniemaniu w czasie II wojny czarne mundury nie były tylko w powszechnym użyciu SS, nosili je oficerowie i żołnierze tylko niektórych, specjalnych oddziałów, w tym Allgemeine SS, w tym Einsatzkommando SS Zichenau-Schröttersburg operujące na tych terenach pod dowództwem Hauptsturmführera SS Hermanna Schapera. O tym jednak ośmioletnie dziecko nie mogło wiedzieć. (…) Upewniam się, co do tych Niemców, pytając:

- I po jakiemu mówili?

- Po niemiecku. To byli Niemcy. Nawet twarzy nie mieli jak nasi ludzie. Jak Polacy. Wtedy, jak chciałam podać tym Żydom wody, to Niemiec szarpnął mnie, wrzeszcząc: „Raus, du verfluchte Scheisse!”, po niemiecku. Ale inny oficer podszedł do mnie i powiedział, ale nie po niemiecku, tylko po rosyjsku: „Przypatrzcie się teraz uważnie, co robimy. Bo jak skończymy to robić z Żydami, to to samo będziemy robić z wami, Polakami”.  

Dlaczego mówił po rosyjsku? Skąd się tam wziął Rosjanin w niemieckim mundurze? Trudno powiedzieć, ale wiadomo, że w latach 1939-1941 Gestapo ściśle współpracowało z NKWD w likwidacji podziemia i politycznej opozycji na terenach okupowanych przez Sowietów i przez Niemców.  (…)

- Jak już ich tam zagonili – wspomina dalej pani Hieronima -  to z takich długich karabinów zaczęli psikać na tę stodołę wodą. Jak to podpalili, to domyśliłam się potem, jak byłam starsza, że to musiała być benzyna, nie woda. Od razu się wszystko zajęło. Wkoło ten ogień tak poszedł… I ten krzyk tych ludzi w środku... Ten straszny krzyk! Ciągle to mam w uszach…

Starsza pani zaciska dłoń w dłoni. W jej opowieści wielokrotnie powraca tych kilka utrwalonych na zawsze w pamięci dziecka obrazów. I krzyk umierających, palonych żywcem ludzi. Wcześniej ośmioletnia dziewczynka chciała koniecznie podać wodę do picia ofiarom. Nie mogła, bo Niemcy ją odgonili - ta woda wraca również w opowieściach pani Wilczewskiej. Jako dziecko zapamiętała, że następnego dnia, po wygaśnięciu ognia i zawaleniu się resztek stodoły, niektóre z nadpalonych, nieludzko poparzonych ofiar jakimś cudem żyły jeszcze w tych popiołach, i że niemieckie oddziały otaczały kordonem to drgające w agonii ludzkie pogorzelisko, nie pozwalając do samego końca zbliżyć się tam nikomu.  

Pytam, czy ktoś przed nami nie próbował przeprowadzić z nią wywiadu. Było paru dziennikarzy. Zapisywali rozmowy, ale potem nigdy nic się nie ukazało. Dlaczego? Rozmawiamy o kamiennym pomniku, postawionym po wojnie przez mieszkańców w miejscu zbrodni. O tym, na którym napisano, że zbrodni dokonali Niemcy, a który - zniknął. Mówimy jeszcze o oszczerstwach zarzucających Polakom udział sprawczy, o absurdach tych kłamstw. Polacy w czasie szalejącego terroru niemieckiej okupacji nie mogli po prostu fizycznie poza kontrolą Niemców przeprowadzić na własną rękę tego typu akcji. (…)

Na zakończenie mówię pani Hieronimie o innej, napisanej po angielsku książce, przedstawiającej Polaków światu z podobnej perspektywy. To „Inferno of Choices” (Piekło wyborów), antypolska publikacja sponsorowana przez polskie MSZ i promowana oficjalnie latem 2012 r. przez polskie placówki dyplomatyczne za granicą. Również w kanadyjskiej Ottawie. Pani Wilczewska milczy zaszokowana. Ja po chwili też. Właściwie nie ma na to żadnych słów. Gdyby tylko te nieszczęsne ofiary mogły przemówić... Może kiedyś przemówią. Również i do oszczerców. Pani Hieronima apeluje do dziennikarzy o przekazywanie prawdy o Jedwabnem. (…)”

 

Jest również zeznanie drugiego świadka, umieszczone w tej samej relacji Wacława Kujbidy, zasłużonego działacza polonijnego walczącego jak może o dobre imię swego narodu, także na uchodźctwie. Oto obszerne fragmenty, również pochodzącego z miesięcznika „Wpis”:

 

„Dom państwa Boczkowskich znajdował się jakiś kilometr, półtora na południowy-wschód od miasteczka, pomiędzy Jedwabnem a wioską Grądy Małe. W ten czwartek, 10 lipca, 12-letni chłopiec, jak prawie codziennie, poszedł wraz z kolegą do Jedwabnego. Znaleźli się tam około drugiej po południu. Kiedy dochodzili do centrum, większość ludności żydowskiej już zgromadzono na rynku. Ale spędzanie ludzi trwało dalej.

            - Minęło zaledwie dziewiętnaście dni od wkroczenia na te tereny armii niemieckiej – przypomina Stefan Boczkowski. - Jak doszliśmy do okolic rynku zorientowaliśmy się, że pędzą na rynek ludność polską pochodzenia żydowskiego. Z okolicznych domów. Musieli to robić już wcześniej, od rana, bo jak przyszliśmy do Jedwabnego, to już było tam całkiem sporo ludzi zapędzonych. Do niektórych domów wracali po kilka razy, bo widocznie nikogo tam nie zastali za pierwszym razem.

- Kto? - pytam.

            - Niemcy. Wojsko niemieckie. To nie był tylko czysty Wehrmacht tylko Einsatzkommando. Takie specjalne oddziały do czystek etnicznych. Do Cyganów, Żydów, komunistów. Einsatzkommando, po prostu siły bezpieczeństwa. To Einsatzkommando szło zresztą po kolei, od Grajewa w stronę Jedwabnego. Byli w Wąsoszu, później w Łapach, w samym Białymstoku. Po kolei. Tak jak Niemcy wchodzili. Trzeba też wymienić Stawiski. Tam ich nie spalono w stodole, jak gdzie indziej, tylko rozstrzelano - to było dzień wcześniej albo dzień później niż w Radziejowie. A Radziejów był 7 lipca.

Znowu pytam o mundury, o kolor uniformów.

            - Te były różne. Były zielonkawe zwykłego feldgrau (oficjalna nazwa szarego i zielonego koloru mundurów Wehrmachtu – przyp. red. „Wpis”), czarne sił bezpieczeństwa i Gestapo. Jedni byli w butach, inni w kamaszach. Ale najwięcej było tego takiego zielonkawego feldgrau.

Mały Stefan biegał tam z kolegami, chodzili niespokojnie dookoła przez kilka godzin.

Historia i Polityka

Historia i Polityka

Andrzej Nowak

Historia im dłużej trwa, tym bardziej staje się potężna bronią w rękach… nie, nie historyków. W rękach polityków. Staje się narzędziem walki często grabieżczej, często obronnej. Jest elementem tzw. wojny hybrydowej. Tak więc ten kraj, który nie prowadzi własnej, gruntownie przemyślanej polityki historycznej, ten dużo łatwiej popada w uzależnienia od innych.

 

      - Były wakacje. Przyglądaliśmy się temu wszystkiemu, spotkałem też innych naszych kolegów ze szkoły. Piotrek Dąbrowski, Henryk Mankiewicz. I nie tylko oni. Zresztą, wśród tych, których pędzili środkiem ulicy też widzieliśmy znajome osoby. Przecież wszyscy się tam znaliśmy. Widziałem jak prowadzili Bromsztejnów, Grądowskich. Bromsztejn bo do naszej klasy chodził, do piątej; to i rodzinę znałem. 

Rodziny żydowskie prowadzili na rynek Niemcy. Ale mały Stefan Boczkowski zauważył też idącego z niemieckimi żołnierzami Polaka, właściciela małego warsztatu mechanicznego, do którego czasem chodził naprawiać rowery.

- Co pan z tymi Niemcami tu robi? – zapytał Stefan.

            -  Weszli do mojego domu i kazali iść ze sobą i pokazywać gdzie mieszkają Żydzi. Powiedzieli, że jak tego nie zrobię to zostanę natychmiast rozstrzelany. Pójdziesz teraz z nami i pokażesz, gdzie mieszkają Żydzi, których znasz. Jak nie, to kula w łeb! Mają ich prowadzić na jakieś roboty czy coś takiego.

Niemcy wybrali sobie z każdej większej ulicy po kilku mieszkańców i kazali im, pod groźbą śmierci, pokazać gdzie mieszkają ich sąsiedzi pochodzenia żydowskiego. Ten podły przymus stosowany był zresztą przez okupanta nie tylko w Jedwabnem. Cała diabelska machina tej wojny, morderstw i okupacji zarówno z niemieckiej, jak i sowieckiej strony, siała nienawiść również i w ten sposób, że szczuła na siebie różne, żyjące dotychczas przez stulecia obok siebie w symbiozie i spokoju grupy etniczne. Zresztą, czy tylko wtedy i tylko tam stosowano taką metodę?

Pod lufami niemieckich karabinów prowadzono więc Niemców do drzwi domów żydowskich, chociaż niektóre z tych domostw były już puste. Rodziny zdążyły albo uciec przed chwilą albo opuściły Jedwabne 19 dni wcześniej; ci zabrali się z uciekającymi Sowietami jako bardziej znaczni urzędnicy NKWD.

Chociaż nie dobrowolnie, to jednak ludzie szli nie próbując właściwie żadnych rozpaczliwych ucieczek, oczywistych jak by się wydawało, prób ratowania w takiej sytuacji swojego życia. Nie próbowali, bo oni po prostu nie wiedzieli, nie zdawali sobie sprawy z tego, że idą na śmierć. Niemcy okłamali ich i w tej, ostatecznej sprawie. Tak zresztą jak mieli już kłamać wszędzie i zawsze, w takich i podobnych sytuacjach, do końca wojny.

            - Nie  – potwierdza pan Stefan – nie wiedzieli. Niemcy mówili im, że będą ich przydzielać do jakichś prac, albo do porządkowych na rynku, albo do jakichś gałęzi przemysłu niemieckiego, zależnie od wieku. Tak samo mówili tym Polakom, którym kazali wskazywać te domy.

Wracam jeszcze pytaniem do tych oddziałów, prowadzących ofiary i do mieszkańców Jedwabnego. 

            - Ilu było tych mieszkańców, których Niemcy zmusili do wskazywania domostw z rodzinami pochodzenia żydowskiego?

            - Na każdej głównej ulicy, w stronę rynku, prowadzono tych ludzi. Na Łomżyńskiej, Przytulskiej, Wiskiej, Przestrzelskiej. Tak się podzielili. Cztery, pięć głównych ulic. Było po trzech, czterech niemieckich funkcjonariuszy z bronią i po dwóch, trzech mieszkańców Jedwabnego. No, to łatwo policzyć. Ale Niemcy im nie pozwolili odejść, jak już doszli do rynku. Powiedzieli, żeby teraz zostali i z nimi pilnowali, żeby nikt się z tego rynku nie oddalił. I niektórym dali nawet kije do rąk. W każdym razie nie pozwalali tym mieszkańcom odejść.

- Ile osób pilnowano na rynku – pytam.

            - Może trzysta? Trzysta kilkadziesiąt? Ja nie liczyłem. Nikt wtedy nie liczył. Ale coś koło tego. Proszę zauważyć, że rok wcześniej, w 1940 roku, w czasie okupacji sowieckiej, kiedy przeprowadzono spis ludności w sowieckiej Republice Białoruskiej, do której zostaliśmy przyłączeni, wykazano około 500 osób pochodzenia żydowskiego w Jedwabnem. No to wtedy nie mogło być więcej na tym rynku niż około trzysta kilkadziesiąt osób. 

Niemcy trzymali tych wszystkich ludzi na rynku bez jedzenia i picia przez kilka godzin. Dzieci zaczęły płakać. Okoliczni mieszkańcy zaczęli gromadzić się dookoła, ukradkiem, podawać wodę czy jakieś pożywienie. Niektóre z kobiet brały na rękę dziecko, żeby dać mu wody i uciekały z tym dzieckiem jak żołnierze nie widzieli.

            - Ratowali, jak tylko było można – mówi pan Stefan – mówienie, że mieszkańcy brali w tym wszystkim udział to jest nieprawda! Perfidne kłamstwo!

Tak było do godziny osiemnastej. W międzyczasie na rynku i obok zatrzymują się na krótki postój przejeżdżające ciężarówki i pojazdy oddziałów niemieckich, udających się na wschód, na front. Jedwabne znajduje się na ważnych w tych dniach szlakach frontowych: Grajewo – Radziłów – Przytuły – Jedwabne – Wizna -  Białystok. (…)

            - Wtedy to zrobiło się nagle na rynku gęsto od Niemców. Zielono od mundurów. Bo samo Einsatzkomando nie było wcale liczne. Może maksymalnie jakieś sto osób, razem z tym głównodowodzącym – rozważa pan Stefan. 

Niemcy postanowili „zabawić się”, dodatkowo poniżając tych biednych ludzi. Najpierw kazali im śpiewać rosyjskie piosenki. Potem, na komendę, kazali wszystkim głośno krzyczeć: „..przez nas wojna...”

- … to wszystko było okropne, jeszcze te wrzaski, te krzyki na komendę, „...przez nas wojna! Przez nas wojna!...” – przypomina sobie, kręcąc głową mój rozmówca. – Potem kazali im rozbić pomnik Lenina. No więc rozbili go na kawałki, tylko popiersie i głowa zostały całe. Ale przy tym rozbijaniu to sami Polacy im pomagali. Dobrowolnie. Dopiero potem rozpoczął się ten marsz. Marsz śmierci jak ja to nazywam. Niemcy kazali im nieść po kawałku z tego rozbitego pomnika Lenina. Popiersie, bo było ciężkie, to niosło dwóch. Młodszych. 

W ten sposób, poganiany przekleństwami, ruszył ten pochód śmierci w kierunku stodoły. Ledwie żywi ludzie, z tobołkami, kobiety z dziećmi na ręku.

            - Wszystko otoczone było przez Einsatzkomando. Uzbrojeni w karabiny, automaty, pistolety za pasem. Nawet tych dwudziestu kilku Polaków, co ich zabrali do pilnowania, to oni też byli otoczeni przez tych Niemców.

            - Mieli broń?

            - Polacy? Skądże! Jak mogli mieć broń? Gdyby choć wtedy zorientowali się, co ich czeka. Pewnie tłum rzuciłby się, ławą, do ucieczki, bez względu na konsekwencje. Pewnie ktoś by się uratował. Ale szli przecież „do pracy”. Dopiero gdy doszli do stodoły, może zaczęli sobie zdawać sprawę z grozy sytuacji. Ale pewnie też nie do końca. Niemcy zaczęli ich kolbami, uderzeniami wpychać do środka. Rozległ się jeszcze większy krzyk, lament, płacz. Starsi inaczej, młodsi trochę inaczej. Kobiety z tobołkami krzyczały, ciągnąc za sobą dzieci. Płakały przeraźliwie. Mężczyźni chyba zresztą też – przerywa na chwilę pan Stefan – mniejsze dzieci to Niemcy nawet wrzucali do środka. Na górę, przez głowę, żeby prędzej.

            - Myśmy stali z jednej strony stodoły oglądając to wszystko – zaczyna znowu swoją opowieść pan Boczkowski. – Jak już chyba wszystkich wepchnęli, to słuchać było takie trzaski. Takie jakby metal uderzał o metal. Nie wiedziałem co się z drugiej strony działo ani w środku, ale to pewnie musiały być strzały. Teraz, po latach, przy ekshumacji, odkryto te łuski po pociskach, około dwieście. To Niemcy wtedy musieli strzelać. Przecież ani Żydzi ani Polacy nie mogli mieć przy sobie żadnej broni! Potem zamknęli te wierzeje i podparli je jeszcze od zewnątrz takimi słupami. Żeby się nie otwarły pod naporem. Potem, do tyłu, z boku stodoły, podjechała taka furgonetka, samochód dostawczy z żołnierzami. Kilku ich tam było i zaczęli wynosić jakieś naczynia i chodzić z nimi. Nie wiedziałem co tam było. Nikt nie wiedział, bo daleko staliśmy. Ale trudno się nie domyślić. Potem pojawił się ogień. I to nie w jednym czy drugim miejscu, ale od razu dookoła. Taki wieniec ognia. I krzyk okropny: „pali się!!!”...

- Gdzie byli wtedy Niemcy – upewniam się – dalej otaczali stodołę?

            - Główny oddział to stał tutaj, z przodu, a tam z tyłu pewnie też byli. Nie wiem, bo nie mogliśmy tam podejść. Krzyk, wrzask był niesamowity. Okropny. Jak te bierwiona, dachy zaczęły się walić w ogniu na dół, to myj już odeszliśmy. Akurat słońce wtedy zaszło. Ten słup dymu. Ogień. I ten swąd palonego, ludzkiego tłuszczu, tych warstw ludzkich…

W dalszej rozmowie przypominam panu Stefanowi „książki” i „opracowania historyczne” na temat Jedwabnego. Denerwuje się:

            - Leszek Dziedzic z Przestrzela? Jaki świadek?  Przecież on nawet jeszcze nie urodził się wtedy. Jeszcze go na świecie nie było. Urodził się w 58-ym albo 59-ym. Nawet się znamy. Jemu babcia opowiadała jak to mieszkańcy palili?! Kobiety, mieszkańcy z siekierami, nożami?! To nieprawdopodobne! Niemożliwe! Nie do pomyślenia! To jest okropny fałsz historyczny!

Rozmawiamy jeszcze o podobnych „świadkach zbrodni w Jedwabnem”, którzy nic nie widzieli na własne oczy, bo albo jeszcze się nie urodzili, albo nie było ich na miejscu. Pan Stefan opowiada ilu Żydom udało się uciec przed zapędzeniem na rynek Jedwabnego i którym z nich pomagano potem się ukryć - w okolicznych lasach, czy nawet wsiach i zagrodach.

            - Uciekli też do naszej stodoły, do naszej wsi. U nas było czterech. Z Bromsztejnów i jacyś drudzy. Paru znalazło schronienie w Zanklewie u naszych kuzynów, niejakich Dobkowskich. Oni ukrywali na przykład cała rodzinę Lewinów. Z kolei w Przestrzelu, u Biedrzyckich, ukrywano też parę osób a i krewni Dobkowskich, też Dobkowscy, ale z Przestrzela, przechowywali jakąś rodzinę.

Ryzykowaliśmy wiele, życie nas wszystkich, ale przecież nie mogliśmy odmówić. Przechowywaliśmy ich parę dni. Oni potem poszli, po nocach, w stronę Biebrzy. Do znajomych i rodzin.

Ale na przykład Dobkowscy z Zanklewa to przechowali całą rodzinę Lewinów aż do połowy 1944 roku. Prawie przez trzy lata. Zrobili im taki bunkier, koło chaty. I tam zanosili im żywność, wodę.

Cała wieś, całe Zanklewo wiedziało, że ci Janina i Bolesław Dobkowscy ukrywają Żydów, ale nikt nic nie powiedział i nie doniósł do Niemców. Inaczej Niemcy zabiliby wszystkich, spalili chałupy i jeszcze ubili ziemie łopatami. Dobkowscy mieli taką stara babcię, to jak Niemcy pojawiali się w pobliżu, to ona zaraz zaczynała tkać na wrzecionach i głośno śpiewać różne pieśni kościelne. Pewnie, żeby dać znać tamtym, żeby się nie ruszali i żeby odwrócić uwagę Niemców… Po 44 roku oni uciekli za Biebrzę, potem Rosjanie im ułatwili i oni wyjechali do Izraela. Tamci, starzy Lewinowie już nie żyją, ale ten ich syn, Jasiu Lewin, to przyjeżdżał do Jedwabnego z Izraela zawsze, jak mógł. W odwiedziny i z prezentami dla kogo mógł. Janina i Bolesław już też nie żyją, ale ich syn, Wicek Dobkowski pojechał do Izraela i posadził tam to drzewko. Bo cała ich rodzina dostała medal.

            Żegnamy się panem Stefanem Boczkowskim. Odchodzi w mrok warszawskiej ulicy. Jakie to ważne – myślę – jakie to ważne, że spotkaliśmy tego człowieka i możemy zapisać jego świadectwo. Na przekór szafarzom, handlującym cudzymi nieszczęściami i śmiercią.”

 

Takie właśnie dramatyczne wspomnienia dawnych mieszkańców gminy Jadwabne spisał Wacław Kujbida. Opublikowaliśmy je kilkanaście miesięcy temu, pan Wacław prezentował też film z rozmów ze świadkami z Jedwabnego, prawdziwymi świadkami, nie tymi od Grossa. Kto się nimi zainteresował? Może wybitny historyk współczesności prof. Friszke? Nie, to są tzw. niewygodni świadkowie, bo podkopują uświęconą przez poprzedni układ polityczny wersję historii zamieniającej ofiary w katów. Jest to działanie w dalszym ciągu niekaralne. Tak jak w ogóle zdrada w Polsce.

 

Leszek Sosnowski

Do artykułu wykorzystano fragmenty artykułu Wacława Kujbidy z miesięcznika „Wpis” (nr 1/2015).

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.