"Stworzyliśmy wielu polskich milionerów w samym sercu Nowego Jorku!"

"Stworzyliśmy wielu polskich milionerów w samym sercu Nowego Jorku!"

"Nawet jeżeli kapitał banków w USA nie jest cały amerykański, to kontrola w 100% leży w rękach USA​."

Z prezesem Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej Bogdanem Chmielewskim rozmawia Adam Sosnowski

Adam Sosnowski: Jest Pan prezesem Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej, instytucji, którą w dużym skrócie można nazwać odpowiednikiem SKOK-ów Polonii w Stanach Zjednoczonych. Jesteśmy 10 minut od Wall Street, światowego centrum finansów. Miło widzieć rezultat wielkiego polskiego sukcesu ekonomicznego pomiędzy wieżowcami Manhattanu.

Bogdan Chmielewski: Nasza instytucja jest liderem Polonii na wschodnim wybrzeżu USA, ale i w całych Stanach, ponieważ mamy pokaźne możliwości finansowe – prawie 1,7 miliarda dolarów aktywów, a z naszych usług korzysta pod 100 tys. osób. Mając takie możliwości uważamy, że naszym obowiązkiem równolegle z prowadzenie działalności typowej dla instytucji finansowej – jest także wspieranie Polonii i naszej Ojczyzny, Polski. Jednym z przykładów jest program stypendialny dla Amerykanów polskiego pochodzenia i dla Polaków. W ramach tego programu przez ostatnie 15 lat ponad 3 tysiące naszych młodych członków, otrzymało ponad 3 miliony dolarów pomocy stypendialnej. Wierzę, że ci młodzi ludzie będą zawsze pamiętali od kogo dostali swoją pierwszą pomoc na studia i w przyszłości odwdzięczą się naszemu środowisku nie tylko finansowo, ale również pracą na rzecz tego środowiska czy zaangażowaniem społecznym. Z kolei ich zaangażowanie na pewno wzmocni pozycję w Stanach Zjednoczonych, a przez to też Polskę.

(…)

Jak ta pomoc dla Polaków i Polonusów wygląda z punktu widzenia prawnego?

Mamy pewne ograniczenia, ponieważ jesteśmy instytucją działającą według prawa amerykańskiego, a nasze wkłady i depozyty są ubezpieczone przez rząd USA. Z tego też względu nie możemy finansowo wspierać – choćby najbardziej znakomitych – inicjatyw w Polsce. Wszystkie wydane przez nas pieniądze muszą zostać w Stanach Zjednoczonych.

(…)

Patriotyzm, miłość do Ojczyzny, moralność i wiara – nie spodziewałem się usłyszeć tych pojęć już w pierwszych minutach rozmowy z prezesem wielkiej instytucji finansowej.

Żeby zrozumieć naszą działalność i zamiłowanie do Polski, warto wrócić kilkoma słowami do początków Polsko-Słowiańskiej Unii Kredytowej. 40 lat temu grupa pasjonatów skupionych wokół pochodzącego z Podlasia ks. Longina Tołczyka zastanawiała się, jak pomóc emigrantom, którzy po przyjeździe do Nowego Jorku nie mieli jeszcze siłą rzeczy historii kredytowej i którym amerykańskie banki nie chciały udzielać pożyczek na kupno i remonty nieruchomości w zaniedbanej wówczas dzielnicy Greenpoint. Polacy ci często nie znali także języka angielskiego, przyjeżdżali wówczas z głębokiego komunizmu, podczas gdy tu panował kapitalizm i liberalizm gospodarczy. Banki z USA nie pomagały naszym rodakom, gdyż oceniały ryzyko na zbyt duże.

Fascynujące dla mnie jest to, że tak wielką instytucję finansową założył ksiądz. Miał do tego jakieś przygotowanie ekonomiczne?

Nie, kasę spółdzielczą założył z potrzeby serca i z konieczności. To była przede wszystkim pomoc dla imigrantów. Ważne jest, że życie polonijne w USA nadal w dużej mierze skupia się wokół parafii, przy których prowadzona jest większość szkół polskich. Nasza Unia ściśle współpracuje z parafiami, sponsorujemy ich inicjatywy. Parafie są centrami polskiego życia w USA. Stany Zjednoczone są pod tym względem ciekawym przypadkiem, bo kraj jest laicki i coraz częściej widać tu dyskryminację chrześcijan w przestrzeni publicznej. Z drugiej jednak strony nawet taki prezydent jak Obama prawie każde przemówienie kończy słowami „Boże, pobłogosław Amerykę”. Podczas oficjalnych uroczystości obecność duchownego i odwołanie się do Boga jest czymś normalnym. Wiara Amerykanów nie jest głęboka, nie praktykują jej, ale też mało jest ateistów. Pośród Polonii wygląda to oczywiście jeszcze inaczej, jesteśmy w zdecydowanej większości katolikami. Na uroczystościach naszej Unii zawsze są obecni księża, a we wszystkich naszych oddziałach wiszą krzyże, czego chcą też nasi członkowie. To nasza polskość i nasza tradycja.

Nikt nie ma o to pretensji?

Dlaczegoż miałby mieć?

W Polsce co rusz znajdują się tacy, którym krzyż gdzieś przeszkadza. A to w Sejmie, a to przed pałacem prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu, a to w szkołach.

Jak może komuś przeszkadzać krzyż będący znakiem miłości i wiary, nieodłącznie wpisany w polską tradycję. Polacy i Polonusi krzyża chcą i nie ma co wdawać się w niepotrzebne dywagacje. Ludzie i media tutaj to szanują, a nawet gdyby było inaczej – jak choćby w Polsce – trzeba pamiętać, że media nie są od tego, żeby dyktować nam, co mamy robić. My mamy swoją tożsamość.

(…)

Wspomniał Pan, że Greenpoint był kilka dekad temu zaniedbaną dzielnicą Nowego Jorku. Spacerując tu dzisiaj, absolutnie bym tego nie powiedział. Stoi tu mnóstwo zadbanych domków jednorodzinnych ze schludnymi ogródkami, panuje spokój i jest bardzo czysto. Nie widzę ogromnych wieżowców, z których słynie Nowy Jork, za to w sklepach są polskie napisy i co rusz słychać język polski. Ale wystarczy wsiąść w metro, przejechać East River i po 10 minutach jest się już w centrum Manhattanu. Nawet z okna pokoju, w którym rozmawiamy widać gigantyczny Freedom Tower, najnowszy symbol Nowego Jorku.

Bardzo cieszą mnie te słowa. Greenpoint faktycznie zmienił się. I choć może zabrzmi to nieskromnie, mamy w tym duży udział, gdyż to właśnie nasza instytucja jako pierwsza dała Polakom pożyczki na domy na Greenpoincie. Polacy te pieniądze świetnie wykorzystali. Zbudowali te domy i później o nie dbali. Dzisiaj to jedna z droższych dzielnic Nowego Jorku, inwestują tu biznesmeni z całego świata.

Ten sukces ekonomiczny naszych rodaków cieszy, ale z drugiej bardzo byłoby szkoda, gdyby Greenpoint miał stracić swój polski charakter. Dzieli mnie tu od Polski, od żony i rodziny kilka tysięcy kilometrów, gigantyczny ocean, ale gdy uczestniczyłem tutaj w Mszy św. po polsku, w polskiej dzielnicy, poczułem kawałek domu.

Zgadzam się z Panem, ale do utraty polskiego charakteru tej dzielnicy droga jest jeszcze daleka. Proszę pamiętać, że to Polacy pozostają wciąż właścicielami większości nieruchomości i gruntów w dzielnicy Greenpoint i dyktują warunki ich wynajmu. To my tu jesteśmy właścicielami. Mieszkania wynajmowane są często dla tzw. yuppies, czyli młodych ludzi sukcesu i finansów, bogatych i wykształconych, pracujących w największych korporacjach. Greenpoint stał się dla nich bardzo atrakcyjną dzielnicą.

Czyli jednak „Polak potrafi”. Nie jest to, jak nam zarzucają Niemcy, marna „polnische Wirtschaft”.

Ależ oczywiście, że Polak potrafi. Stworzyliśmy tutaj całą grupę milionerów! To właśnie Polacy przekuli swój pierwszy zastrzyk finansowy na sukces. Każdy, kto przed 30 laty kupił tu dom, dzisiaj jest milionerem. Na Greenpoincie nie ma nieruchomości tańszej niż za półtora mln dolarów, czyli za ok. sześć mln złotych; wtedy Polacy płacili za nie ok. 50 tys. dolarów. Średnia cena nieruchomości waha się pomiędzy 2 a 3 mln dol. Niedawno sprzedano tu dom za 30 mln dol.

Czyli za 120 mln złotych, to całkiem pokaźna sumka… W Polsce za taką kwotę można by prawie kupić stadion.

Mówię o tym, żeby pokazać poziom transformacji dokonanej polskimi rękoma i polskim kapitałem. Ważne było, że Polacy bardzo dbali i dalej dbają o swoją dzielnicę. To niezwykle poprawiło wygląd i estetykę Greenpointu.

(…)

Skoro już mówimy o bankach i konkurencji, chciałbym jeszcze dopytać, jaki status mają unie kredytowe w USA i jak na nie reaguje państwo. W Polsce ze SKOK-ami toczona była przez ostatnie lata dosyć ostra walka, w którą włączają się zarówno banki komercyjne, jak i niektóre instytucje państwowe, a jeszcze bardziej lewicowe media.

W USA państwo prawa działa zdecydowanie lepiej. Owszem, jest konkurencja, ale pozycja unii kredytowych jest tu dosyć silna, bo jest ich ponad 6 tysięcy i skupiają 100 mln członków, a więc ok. 30% obywateli. Mamy dużą siłę, mocny lobbying i mocną pozycję w Waszyngtonie. Sam uczestniczę w konferencjach lobbystów, które odbywają się w stolicy USA. Banki mają oczywiście swoje wpływy i kontakty. Jest walka, ale odbywa się ona według jasnych zasad i w cywilizowanym zakresie, tu szanuje się prawo. Wiem, że w Polsce wygląda to inaczej. Nagonka na SKOK-i i osobiście na Grzegorza Biereckiego jest tylko i wyłącznie walką polityczną, za którą stoją banki chcące przejąć sektor rynku zajęty przez SKOK-i. W USA toczy się jawna, demokratyczna walka lobbingowa o wpływy w Waszyngtonie.

Dobrze, ale gdy ja jako Polak słyszę słowo „lobbing”, to stają mi przed oczyma faceci w długich płaszczach z naciągniętymi na oczy kapeluszami, którzy w ciemnym parkingu podziemnym kupują sobie stosowne ustawy za ciężką gotówkę w walizkach. Ale skoro Pan tak otwarcie o tym mówi, to mniemam, że w Stanach nie na tym rzecz polega.

Ależ oczywiście, że nie. Odbywają się np. kilkudniowe konferencje, na które zjeżdżają się prezesi amerykańskich unii kredytowych, gdzie co pół godziny czy co godzinę odbywa się spotkanie z jakimś senatorem czy kongresmenem. Gdy zbiera się kilkuset prezesów, reprezentujących łącznie sto milionów wyborców, chęć spotkania z nimi jest naprawdę wielka. A my mamy możliwość, żeby bezpośrednio powiedzieć, jakie mamy problemy, czy jaka ustawa mogłaby w nas uderzyć. Informują nas o różnych projektach ustaw, mówimy swoje zdanie, a oni przedstawiają swoje. Oprócz tego są również spotkania bezpośrednie w wąskim gronie, w Senacie czy Kongresie.

Ale czy takie spotkania są sprawiedliwe? Jakoś nie mogę wyobrazić sobie czegoś podobnego w Polsce – poprzednia władza przyzwyczaiła mnie, że takie sprawy załatwia się przy ośmiorniczkach.

Dlaczego miałoby być niesprawiedliwe? Przecież my reprezentujemy interes 100 mln ludzi, znamy ich potrzeby i problemy, dlatego kongresmeni się z nami spotykają. Oczywiście nie wszystko realizują, ale większość jednak tak. W Waszyngtonie politycy bardzo liczą się ze swoimi wyborcami.

I to wszystko odbywa się całkiem jawnie?

Jak najbardziej. Oprócz spotkań z przedstawicielami unii kredytowych są jeszcze dwie agencje lobbingowe, które na co dzień reprezentują nasze interesy w Waszyngtonie. My im płacimy składki, oni zaś dbają o to, żeby polityka i rząd nas nie pomijali. To jest doskonale zorganizowanie, ale też uregulowane. Oprócz tego mamy świetnie działającą prasę branżową. Każdy senator chciałby mieć wywiad w tygodniku „Credit Union Times”, który dociera do wszystkich ponad 6 tysięcy unii kredytowych, a w efekcie do większości ze 100 mln ich członków.

Niesamowite. Najbardziej poczytny amerykański dziennik „Wall Street Journal” ukazuje się w nakładzie „tylko” 2,3 miliona egzemplarzy.

To jest nasza prasa branżowa i dba o interesy unii kredytowych. Jak wszędzie, również tutaj internet trochę wypiera wydania papierowe, ale nie ma porównania z Polską. Gazety drukowane nadal są potęgą w USA. Nie chciałbym, żeby po tej rozmowie powstało wrażenie, że w USA wszystko jest lepiej i że nie ma tu korupcji. Oczywiście jest, bo wszędzie są tylko ludzie. Ale system prawa i szacunek wobec niego są tutaj jednak na innym poziomie. Także po działalności lobbingowej widać mądrość amerykańskiego systemu. Tutaj ustawodawca wychodzi z założenia, że zawsze będą różne grupy interesów, które będą się ścierać. Dlatego lepiej, by było to jawne, a nie odbywało się w restauracji „Sowa & Przyjaciele”.

No właśnie, i dlatego takie mam skojarzenia, kiedy słyszę słowo „lobbing”.

Wiem, ale przecież inni też mają swoich lobbystów, na przykład banki.

Jak taka walka konkretnie potem wygląda?

Podam aktualny przykład. Unie kredytowe mogą udzielać pożyczek komercyjnych tylko do wysokości 1,75% swoich aktywów. Banki takiego limitu nie mają, ale my mamy za to inne udogodnienia. Chcemy, żeby limit podnieść przynajmniej do 3,5%, co banki oczywiście zwalczają, gdyż się boją, że zabierzemy im biznes. Każda strona tłumaczy swoje racje kongresmenom i senatorom oraz ich doradcom i wówczas można dojść do wspólnego stanowiska.

Zanim Pan przyszedł do Polsko-Słowiańskiej Unii Kredytowej pracował Pan na stanowisku kierowniczym w międzynarodowym banku komercyjnym HSBC, który mówiąc delikatnie nie ma najlepszej reputacji. Jaka jest różnica między pracą w jednej i drugiej instytucji? Gdzie jest lepiej?

Odpowiem tak – w HSBC nauczyłem się, czego nie robić w unii kredytowej… Tam byłem wiceprezesem odpowiedzialnym za rozwój rynku polonijnego. Bierze się to stąd, że banki komercyjne, widząc sukces etnicznych unii kredytowych, chcą przejąć także tych klientów. Myślą, że wystarczy w tym celu zatrudnić polskojęzycznych pracowników i Polacy sami tam przyjdą. Tak to jednak nie działa, bo u nas oprócz dobrych produktów finansowych i polskojęzycznej obsługi jest również przywiązanie do społeczności lokalnej i do Ojczyzny. Mieszkamy w tej samej dzielnicy, co nasi klienci, mamy wspólne marzenia o Polsce. Dopiero to wszystko razem daje również sukces gospodarczy; nie wystarczy sam polski napis na drzwiach. Nie byłem w stanie przekonać do tego swoich przełożonych w HSBC. Ich interesował jedynie czysty zysk.

Banksterzy. Kulisy globalnej zmowy

Banksterzy. Kulisy globalnej zmowy

Janusz Szewczak

KSIĄŻKA ZNÓW BĘDZIE DOSTĘPNA 16 MAJA! Niezłomny wojownik o polski Skarb Narodowy, o dynamiczny rozwój gospodarczy Polski oraz uczciwe zasady funkcjonowania banków, poseł na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej z ramienia PiS, a zarazem wybitny publicysta ekonomiczny - Janusz Szewczak - napisał książkę, która wstrząśnie wieloma Czytelnikami.

Czy dlatego odszedł Pan z HSBC?

Tak, a ponadto dostałem propozycję z Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej i nie miałem żadnych wątpliwości, gdzie chcę być i pracować.

Podejrzewam, że wiązało się to też z mniejszymi zarobkami, bo jednak HSBC należy do największych banków na świecie.

Dla mnie najważniejszy był powrót do Naszej Unii – pracowałem tu już wcześniej – gdyż żyję tą instytucją. Pieniądze nie zawsze muszą stanowić główną motywację.

Myślę, że tego zdania nie słyszy się często w świecie finansów.

To prawda, ale dlatego też idea banków spółdzielczych jest tak wyjątkowa. Nie żałuję epizodu w HSBC, nauczyłem się tam pracy w dużej, światowej korporacji.

Wróćmy jeszcze na chwilkę do banków, instytucji w Polsce generalnie nie lubianej. Jednym z powodów jest fakt, że właściwie nie ma polskich banków. Nasz rodzimy rynek został zalany przez podmioty zagraniczne, generujące olbrzymie zyski, które jednak nie zostają w Polsce, lecz są wyprowadzane do krajów macierzystych; tam idą na inwestycje, często też ratują inne segmenty danej korporacji.

W USA stwierdzenie, że kapitał nie ma narodowości jest prawdziwe, bowiem akcjonariat dużych banków amerykańskich jest porozrzucany po całym świecie. Citi Bank czy HSBC nie mają stricte narodowego charakteru. Niemniej jednak przepisy i regulacje w USA są tak doskonałe i restrykcyjne, że zyski wypracowane tutaj, także tutaj muszą zostać wydane. Regulacje bankowe w USA są ścisłe i surowe.

Czyli polską drogą powinna być zmiana ustaw, a nie repolonizacja banków?

Nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze – to, że te wielkie banki amerykańskie mają akcjonariat międzynarodowy, nie oznacza, że właściciele amerykańscy nie mają pakietów kontrolnych czy dużego wpływu. Amerykańscy rządzący doskonale zdają sobie sprawę, że muszą mieć wpływ na banki. Po drugie, USA są światową potęgą i wielkim krajem, Polska zaś jest mniejsza i potrzebuje kapitału narodowego, bo musi się bronić. Ktokolwiek użyje argumentu, że w USA nie ma kapitału narodowego i dlatego w Polsce też nie jest potrzebny, nie ma pojęcia, o czym mówi. Skala tych gospodarek jest nieporównywalna.

Wspomniał Pan o regulacjach stanowiących filar działania amerykańskiego rynku finansowego. Ale sam papier przecież nie wystarczy, ktoś musi jeszcze nad tym czuwać.

Regulatorzy w USA są bardzo ostrzy i wymagający. Tak duże banki jak HSBC, Citibank czy JP Morgan Chase płaciły w ostatnich latach wielkie, miliardowe kary za niedotrzymanie swoich zobowiązań. Nawet jeżeli kapitał nie jest w całości amerykański, to kontrola w 100% leży w rękach USA. Dlatego i my nie możemy bezpośrednio inwestować w Polskę. Myślenie Amerykanów jest mówiąc w skrócie takie: możecie działać na tym rynku, my ubezpieczamy wasze wkłady, ale za to zarobione pieniądze macie wydawać w USA. Nie ma problemu, żeby właścicielami byli Polacy czy Amerykanie polskiego pochodzenia, pieniądze jednak mają zostać tutaj – dla dobra Stanów Zjednoczonych.

Z punktu widzenia USA jest to doskonałe rozwiązanie, ponieważ pozwala na kreatywność, innowacyjność i rozwój różnym podmiotom, gwarantując tym samym napędzanie własnej koniunktury. Niemniej, nie widzę takiego rozwiązania w Polsce. Od razu napłynęłyby protesty z Berlina i przede wszystkim Brukseli, że to jest dyskryminacja innych państw członkowskich UE. Na to jesteśmy – jeszcze – za słabi.

Zgadzam się z Panem. W ogóle byłbym ostrożny z przekładaniem jeden do jeden rozwiązań działających w USA na polski grunt. Tak, jak wspomniałem wcześniej, różnica w skali i potencjale gospodarczym jest kolosalna.

Co zatem Pana zdaniem powinna zrobić Polska?

Część rynku bankowego powinna wrócić w polskie ręce. Nie mówię oczywiście o całości, bo w erze globalizacji jest to niemożliwe i niepożądane. Jednak polski pieniądz musi mieć wpływ na sektor bankowy. Nie mam tu tylko na myśli poprawy regulacji – które też są potrzebne – ale po prostu polską własność. Popatrzmy na SKOK-i, które są polskim systemem bankowym; atak na nie jest niegodny i niezrozumiały. Naprawdę należy sobie zadać pytanie o intencje tych, którzy SKOK-i atakują. Przecież zanim nie wprowadzono godzącej w polskie Kasy Spółdzielcze ustawy o SKOK-ach, nikt, kto miał tam pieniądze, nie stracił ani złotówki. System działa. I mało tego, pokazuje hipokryzję i obłudę tych, którzy SKOK-i atakują.

Większość mediów też stanęła murem za bankami komercyjnymi i atakowała SKOK-i. Zresztą w mediach mamy podobną sytuację jak na sektorze bankowym – polskich jest zdecydowana mniejszość; tu jest nawet gorzej niż w bankach.

Pod tym względem w Polsce jest tragicznie, przecież 95% prasy regionalnej jest w rękach niemieckich. Niestety też wielu polityków, kiedyś rządzących, a dzisiaj będących w opozycji, nie myśli o dobru wspólnym, jakim jest Polska. Wiem, że to może wielkie słowa, ale właśnie przywiązania do polskości i do Polaków oczekuje się od polityków. Polityka to nie zawód, tylko dbanie o dobro wspólne, a do tego dbania należy obrona swoich, polskich interesów. Trzeba być świadomym zagrożeń i się bronić, szczególnie na trudnym i często bezlitosnym rynku światowych finansów.

A co z wolnym rynkiem?

To wszystko jest zgodne z grą wolnorynkową – nie mówię bowiem o nacjonalizacji, ale o stworzeniu takich regulacji prawnych, które będą bronić polskiego interesu. Wtedy dopiero bank, który ma 51% udziału polskiego skarbu państwa, może konkurować z bankiem w 100% niemieckim. Wtedy dopiero stwarza się zdrową konkurencję broniąc równocześnie polskiego interesu. Wtedy pożyczki dostaną polscy biznesmeni, a nie tylko ci zza Odry, którym oprócz kredytu da się jeszcze zwolnienie podatkowe na 30 lat.

Widzę, że śledzi Pan dokładnie to, co dzieje się w Polsce i że mówi Pan o niej z dużym sentymentem. Bywa Pan jeszcze czasami w Ojczyźnie?

Tak, oczywiście, raz w roku jestem w Polsce, zresztą mam tam mamę i siostrę. Do USA wyjechałem po studiach na warszawskiej SGPS, obecnie SGH.

Dlaczego zdecydował się Pan na wyjazd?

To był 1989 r. Wziąłem jeszcze udział w tzw. wolnych wyborach w czerwcu, ale już w lipcu razem z żoną wyjechaliśmy do USA w poszukiwaniu lepszych perspektyw. Chcieliśmy zarobić trochę pieniędzy, zarobić na mieszkanie. Życie jednak tak się potoczyło, że to tutaj zapuściliśmy korzenie. Tutaj urodziła się też czwórka naszych dzieci.

Po tylu latach życia w USA czuje się Pan bardziej Polakiem czy jednak już Amerykaninem?

Przede wszystkim czuję się Polakiem, aczkolwiek mam obywatelstwo amerykańskie. I nie ma co ukrywać, że Stanom też bardzo wiele zawdzięczam, więc z USA też czuję więź. Dzisiaj nie widzę zresztą żadnych przeszkód, aby czuć się obywatelem obu tych krajów, choć dusza polska zdecydowanie we mnie przeważa.

 

Bogdan Chmielewski, polski finansista, urodzony w Łomży. Skończył studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (obecnie SGH), w 1989 r. wyjechał do USA. Od 1996 r. pracował w Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej, awansując coraz wyżej w hierarchii Unii. W 2005 r. objął stanowisko wiceprezesa międzynarodowego banku HSBC. W 2007 r. powrócił do Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej, której został prezesem.

Wywiad w całości ukazał się w aktualnym numerze miesięcznika „Wpis” (2/2016). 

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.