Zamiast laurki na Dzień Matki - chwytająca za serce osobista opowieść prawdziwej mamy

Zamiast laurki na Dzień Matki - chwytająca za serce osobista opowieść prawdziwej mamy

Habilitacje z macierzyństwa i wychowywania własnych dzieci. Doktoraty z domowej sztuki kulinarnej, prowadzenia gospodarstwa domowego czy przydomowego ogródka. Magisteria z prania, wywabiania plam i prasowania, z zapobiegliwości i troskliwości oraz z wielu innych, pomniejszych dziedzin codziennego życia. Tytułów tych nie nadaje ani nie uznaje żadna uczelnia na świecie, na te dyscypliny naukowe nie są przyznawane żadne granty.

Nikt nie wydaje ani grosza tudzież centa na kolorowe, przyjazne reklamy zachęcające współczesne kobiety, by śladem własnych mam, babć czy prababć były menedżerkami powszedniego dnia, dbały o mężów i dzieci, o dom. Jak dobrze wiemy, jest zupełnie odwrotnie – nachalnie i coraz bardziej agresywnie lansowane są feminizm i genderyzm, wmawia się kobietom, że przede wszystkim muszą robić kariery. A przecież bez tych ogromnych obszarów wiedzy skoncentrowanych na życiu rodzinnym, domowym nie może dobrze funkcjonować nie tylko żadna rodzina, ale i społeczeństwo. W ostatnich latach przekonujemy się o tym coraz boleśniej. Dlatego przyszło mi na myśl, żeby z okazji Dnia Matki przypomnieć na tych łamach kobiety mi najbliższe, bohaterki zwykłego, codziennego dnia i kłaniając się im, pokłonić się wszystkim matkom – szefowym wszystkich szefów, od których tak wiele zależy.

Nie było w moim rodzinnym domu dnia bez gorącego obiadu, choć moja mama Łucja pracowała zawodowo na równi z tatą, kierując przez wiele lat zakładem mleczarskim. Pracowała także w niedziele i święta, a mimo to nie pamiętam, by z tego powodu opuściła Mszę św. Choć bardzo zmęczona, szła na wieczorną Eucharystię. Używając dzisiejszych pojęć – robiła zawodową karierę, samorealizowała się w pracy, kierowała dużym zespołem ludzkim, udowadniała, że nie jest gorsza od mężczyzn – i rzeczywiście żaden z panów nie mógł mierzyć się z nią na kompetencje. Wręcz odwrotnie, wielokrotnie musiała się z nimi użerać, bo nie stronili bynajmniej w godzinach pracy od alkoholu, co skutkowało np. tym, że zamiast podłączyć szlauch przelewający mleko z samochodu-mleczarki do kadzi w mleczarni, podłączali go… do kanału ściekowego. Ileż nerwów, ileż strat, których nikt jednak w komunizmie nie liczył, bo podchmielonego delikwenta zawsze wybroniła POP (Podstawowa Organizacja Partyjna).

Na ówczesną miarę mama odniosła zawodowy sukces, choć nie było to bynajmniej jej głównym celem. Na pierwszym miejscu zawsze była rodzina. 19-letnia Lusia zaraz po maturze w technikum mleczarskim w Białymstoku (kiedyś były w Polsce szkoły średnie, które rzetelnie uczyły zawodu!) dostała ówczesnym zwyczajem nakaz pracy – skierowanie do mleczarni w miasteczku położonym na granicy Warmii i Mazur. Urodziwa, elegancka panna o skromnym uśmiechu wysiadła na dworcu z jedną walizeczką, zupełnie nie wiedząc, co ją w tym miejscu czeka. Ba, nie przeczuwając, że już niebawem spotka tu męża, znajdzie swoje miejsce na ziemi i oprócz odpowiedzialnej pracy zawodowej zacznie mozolne zdobywanie habilitacji, doktoratów i magisteriów z dziedzin, o których pisałam na wstępie.

Ówczesną miarą sukcesu i ciężkiej pracy było po wielu latach wysiłków i wyrzeczeń niewielkie dwupokojowe mieszkanie, w którym Łucja mieszkała z mężem i dwiema córkami. Nie dlatego pracowała tak intensywnie, że miała feministyczne zapędy i coś komuś chciała udowodnić. Powód był praktyczny i prozaiczny zarazem – życie jedynie z jednej pensji byłoby niebywale trudne pod względem materialnym. Gdy mama mnie dziś pyta, jak ty córko godzisz te wszystkie rozliczne obowiązki w pracy i w domu, odpowiadam: Sama nie wiem, ale to Ty dałaś mi taki przykład. Jednak prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, jak mama to wszystko dawniej godziła. Przecież nie było wtedy ani zmywarek do naczyń, ani pralek automatycznych, ani tylu dzisiejszych udogodnień, a mimo to wszystko w gospodarstwie domowym funkcjonowało jak w zegarku.

Trzeba też dodać, że z wielką lubością i poświęceniem mama wytwarzała tak pogardzane obecnie „słoiki” (i czyni to do dziś), do których wkładała rozmaite smakowite przetwory (wraz z tatą uprawiali ogródek). Kiedy byłam na studiach w Warszawie, bardzo ułatwiały mi one przetrwanie. Choć nieraz ciężko było je dźwigać podczas podróży pociągiem, zawsze patrzyłam na nie – i patrzę do dziś – z prawdziwym wzruszeniem, jak na zamkniętą w szkle matczyną miłość, dobroć, troskliwość i zapobiegliwość. Jakoś nie przychodziło mi do głowy, żeby się tego wstydzić. Wręcz odwrotnie, było to źródło wielkiej radości i wdzięczności, bo nie wszyscy przyjeżdżali do akademika z maminymi słoikami, ciastem domowej roboty, pomidorami z działki. Dziś „słoiki” są wyszydzane, stały się synonimem awansu tych „gorszych” z prowincji, którzy przyjechali do stolicy, by stać się „lepszymi” – wysoko wykształconymi, dobrze zarabiającymi lemingami z większych miast.

Ciężko pracująca przez całe życie bogobojna Julia, matka mojej mamy, a moja babcia, mieszkała przez wiele lat z teściami pod jednym dachem i nie czuła się tam gospodynią. Dla wielu dzisiejszych kobiet byłby to powód do ciężkiej frustracji, a nawet depresji. Niemal całe życie, do późnej starości nosiła wodę ze studni nie tylko dla potrzeb kuchennych, ale też higienicznych. Długo nie znała lodówki, mając przez większość życia do dyspozycji ziemiankę i „szpichlorek”, czyli mały spichlerzyk, w którym dojrzewały przepyszna szynka i słoninka. Po latach przekonałam się, że wyroby te w niczym nie ustępowały słynnej szynce parmeńskiej czy węgierskiej słoninie z mangalicy.

Babcia Julia nie miała nawet pralki „Frani”, wszystko prała ręcznie nad balią. Także ciężką pościel, którą później krochmaliła i prasowała „na blachę” prymitywnym z dzisiejszego punktu widzenia żelazkiem z duszą. Wykrochmalona pościel, choć zimna i nieprzyjemna w dotyku, uchodziła za mniej brudzącą się. Babcia Julia, choć nie zdobyłaby może doktoratu z kucharstwa, robiła najlepszą na świecie babkę ziemniaczaną, takież pączki i kwasek, czyli domową oranżadę, trzymaną w krachlach pod łóżkiem. Wyobrażałam sobie nieraz jako dziecko, że zamknięty w tych butelkach gaz, który wytwarzał się z powodu dodanych do kwasku drożdży, któregoś razu uwolni się, a łóżko dziadków wyleci w powietrze… Ku memu zawodowi, tudzież na szczęście, nigdy nic się takiego nie stało.

Julia nie miała nic wspólnego z lansowanym dziś wzorcem „nowoczesnej” babci –zawsze nosiła na głowie chustkę, zaś siwiejące i rzednące z czasem, a niegdyś piękne i bujne włosy zaplatała w coraz cieńszy warkoczyk. Latem najczęściej chodziła boso, wokół bioder miała przepasany fartuch. Bardzo lubiła kwiaty, których mnóstwo rosło wokół domu. To pewnie po niej mam do nich taką słabość. Często się wzruszała i była bardzo pobożna. Po moim trudnym urodzeniu, gdy nie wiadomo było, czy przeżyję, udała się z podbiałostockiej wsi w wyczerpującą i pełną wyrzeczeń pielgrzymkę na Jasną Górę w mojej intencji. Do dziś myślę o tym z wielką wdzięcznością i wzruszeniem. Lubiła, gdy wpadałam na wakacje, gdy gotowałam coś „miastowego” – pamiętam, jak smakowała jej zrobiona przeze mnie pizza, która akurat wówczas zaczynała być w Polsce modna. Nie rozpieszczała mnie drogimi prezentami, choć dla wnucząt zawsze miała coś dobrego w tajemniczym kuferku trzymanym pod łóżkiem. Gdyby teraz żyła, na pewno nie tweetowałaby, nie pisałaby smsów, nie uganiałaby się za spa i nie uważałaby, że stale jest za młoda na to, by być babcią.

Stasia nauczyła mnie robienia puchatej drożdżówki „na oko” i lepienia pierogów. Również ona była kobietą ciężkiej pracy, nad wyraz solidną i obowiązkową, nauczoną gospodarności, twardo trzymającą się zasad. Od razu przypadłyśmy sobie do gustu – ona, przyszła teściowa, a ja, przyszła synowa. Robiła najlepsze na świecie pierogi i sznycelki, a jej zalewajka nie miała wprost sobie równych. Do nakarmienia rodziny nie potrzebowała bakłażanów, krewetek czy sushi. Była mistrzynią taniej, a smakowitej kuchni – kobietą umiejącą po mistrzowsku żyć w trudnych czasach. Długo doprawiała potrawy, gotowała powoli, by „nie wygotować smaku”. Nigdy nie narzekała, nie urągała złemu losowi, nawet gdy dopadła ją ciężka choroba czy gdy przebywała w szpitalu. Kiedy była już w podeszłym wieku, a dzwoniłam, by zapytać, co słychać, miała w zwyczaju odpowiadać z uśmiechem: Jeszcze żyję! Choć coraz bardziej słaba i krucha, przeżywszy 86 lat do końca pozostała dzielna.

Babcia Gienia, matka mego taty, umarła, gdy miałam 10 lat. Pozostała w mojej pamięci jako uśmiechnięta, ciepła i dobra kobieta, bardzo kochająca szóstkę swych wnuczek – trafiły jej się same dziewczyny, ale za to wszystkie na schwał. Zapamiętałam jej czerninę, choć tej zupy bardzo nie lubiłam, zupę owocową i tran, który musiałam pić dla towarzystwa przy siostrze ciotecznej. Babcia zwykła wtedy mówić: Ona musi, żeby być zdrowa, a tobie też nie zaszkodzi. Zawsze była czymś zajęta, zawsze w służbie swoim bliskim. Do kiedy żyła, gromadziła liczną rodzinę na Boże Narodzenie i Wielkanoc, nie szczędząc sił na przygotowanie tych spotkań.

Kiedyś wybawiła mnie z nie lada kłopotu, gdy podczas podwórkowej gry „w noża” poważnie skaleczyłam w nogę moją kuzynkę. Nie tylko opatrzyła krwawiącą ranę, ale też obiecała, że nie opowie nic moim rodzicom. Warunek wszakże był jeden – natychmiast zaprzestać podobnych zabaw. Obie dotrzymałyśmy słowa.

Przykłady na pozór zwyczajnych, ale jakże silnych kobiet, z upływem lat coraz bardziej mnie pociągają i fascynują. Uważam je za godne naśladowania, tym mocniej, im bardziej świat wokół nas staje się nie do zniesienia – odrzuca uznane od wieków wartości, gardzi Bogiem i człowiekiem. Silne, zwyczajne kobiety są jak najbardziej świadome atutów swej kobiecości, tej tradycyjnej, a nie rozumianej na dzisiejszy seksistowski, prostacki sposób. Są silne siłą tradycyjnych wartości, macierzyństwa, siłą trwania w sakramentalnym „tak”, nawet na przekór przeróżnym przeciwnościom losu, które towarzyszą przecież każdemu ludzkiemu życiu.

Mimo wielu ciężkich przeżyć, braku komfortów i luksusów nie było wcześniej tak rozpowszechnionych dziś depresji czy załamań nerwowych. Nigdy nie słyszałam, żeby mama, teściowa czy babcie były niezadowolone ze swego ciała, z wyglądu, nie widziałam, by stały godzinami przed lustrem, liczyły zmarszczki, każdą fałdkę tłuszczu, zamartwiały się upływem czasu, który zostawia swe nieuchronne oznaki, rzeźbi twarz i ciało, nie pytając nas o zgodę. Ale one nie hołdowały bożkom wiecznej młodości, zdrowej diety (wszak nie istnieje jedna, taka sama dla wszystkich) czy „idealnej”, pozbawionej wyraźnych kobiecych kształtów sylwetki, wymyślonej dziś i lansowanej przez dyktatorów mody, spośród których wielu jest odmiennej orientacji seksualnej. Brały życie takim, jakie jest.

Jak zapisze się pamięci swych wnuków wykreowana, a później wyedukowana przez współczesne media napędzane nienasyconą chciwością światowych koncernów nowoczesna babcia, futrowana ideami samorealizacji? Co zostanie po sfrustrowanej liczeniem kalorii i zmarszczek „seksownej” babci czy matce wolącej podobać się młodszym od siebie mężczyznom niż zabiegać o przyjaźń własnych dzieci czy wnuków? Co oprócz wiecznej frustracji może zaoferować swoim bliskim kobieta owładnięta strachem przed każdym dodatkowym kilogramem, poprawiająca urodę w gabinetach chirurgii plastycznej, nosząca się jak nastolatka („z tyłu liceum, z przodu muzeum”), katująca się na siłowni, wklepująca bez końca kremy odmładzające, szukająca wciąż nowych „doznań”, skupiająca uwagę swoją i innych tylko na sobie (no bo coś z tego życia trzeba mieć), zabraniająca wnukowi zwracać się do siebie „babciu”? Goniąc za czymś, czego brak jej wmówiono, może stracić to, co realne, to, co dane zostało na określony czas – możliwość cieszenia się życiem, zdrowiem, rodziną, dziećmi, wnukami.

Pamięć ludzka jest ulotna. Mijają lata, a wraz z nimi przemijają także mody w zachowaniu i ubiorze. Pozostaje tylko dobro, które świadczymy i które otrzymujemy – choćby tylko zapach świeżego pieczonego chleba albo zrobiony na drutach pulower… Nie pamiętam, żeby Lusia, Stasia, Julia czy Gienia, choć zawsze zadbane, przesadnie przejmowały się swoim wyglądem. Mojej mamie na przykład, parę kilogramów więcej nie spędza snu z powiek, no chyba, że byłoby to oznaką choroby. Do dziś wygląda kobieco i atrakcyjnie, a przekroczyła już siedemdziesiątkę. Zamiast dręczyć się na siłowni, lepiej uprawiać ogródek – ruch na świeżym powietrzu przynosi jeszcze inne, bardzo konkretne korzyści – pyszne własne warzywa i owoce, które można potem zamknąć w słoiku i podarować najbliższym. Życie dla innych jest o wiele ciekawsze, daje więcej satysfakcji i jest cenniejsze niż życie tylko dla siebie, nawet jeśli na żadnej uczelni świata nie chcą za to dawać jak dotąd doktoratów ani habilitacji.

Jolanta Sosnowska

Tekst ukazał się w najnowszym numerze miesięcznika „Wpis” – Wiara, Patriotyzm i Sztuka. Więcej o miesięczniku można przeczytać tutaj.

 

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.