Od Zawiszy Czarnego, poprzez króla Jana III Sobieskiego do Anny Walentynowicz.

Od Zawiszy Czarnego, poprzez króla Jana III Sobieskiego do Anny Walentynowicz.

Jest to tylko część rozmowy. Całość ukazała się w aktualnym numerze miesięcznika "WPIS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka".

Myślę, że czas bicia się w piersi, i to przeważnie nie za swoje winy, należy uznać za zakończony. Tak się składa, że spotykamy się i rozmawiamy 4 lipca, czyli w dzień amerykańskiego święta narodowego. W radiu można było usłyszeć, jak obchodzą Independence Day – Polacy. W internecie było o tym głośno, odbywały się imprezy tematyczne w całym kraju. Cudze święta fascynują nasze media dużo bardziej niż święta i rocznice polskie, które są poddawane wszelkim możliwym wątpliwościom… Co nowy rząd konkretnie powinien zrobić, aby ten trend odwrócić i zaszczepić polską tradycję i historię w umysłach głównie dzieci i młodzieży?

Myślę, że pierwsza rzecz, którą należy zrobić – i to bardzo szybko – to raz jeszcze się zastanowić: jak najmądrzej działać, na jakich kierunkach działania się skupić. Kongres Prawa i Sprawiedliwości poświęcić mógł jedynie godzinę na ten temat, a każdy z mówców miał 9 minut na wygłoszenie swoich przemyśleń. Nie jest to dosyć czasu, by zastanowić się nad formułą najskuteczniejszej organizacji polskiej polityki historycznej i zbudowania Republiki Polskiej Dumy. A tym właśnie proponowałbym się zająć. Czas wyjść z Reduty Obrony Dobrego Imienia i ruszyć śmielej w świat i w głąb polskiego społeczeństwa z pozytywnym przesłaniem. Tu nie chodzi bowiem tylko o obronę dobrego imienia, o wieczną defensywę i tylko uchylanie się przed razami niesprawiedliwie na nas spadającymi.

Jeśli się bronić, to najlepiej atakiem.

Tak jest. Powinniśmy przede wszystkim pokazać pozytywny wizerunek Polski, a nie tylko mówić, że ten negatywny jest nieprawdziwy, choć to oczywiście także należy robić. Nie wystarczy jednak powiedzieć, że nie jesteśmy antysemitami. To mało. Gdzieś w Afryce też się znajdą kraje, w których nie ma śladu antysemityzmu. To jeszcze nie wystarczy do wypromowania ich dobrego imienia. Potrzebne jest duże spotkanie, poważny namysł, którego efektem byłoby wypracowanie strategii budowy tego, co pozwoliłem sobie tutaj nazwać Republiką Polskiej Dumy. Wyobrażam sobie to jako sympozjum polskiej pamięci i nadziei. Powinno zostać zorganizowane jak najszybciej, może nawet jeszcze w tym roku, najpóźniej w pierwszych miesiącach roku przyszłego. Powinny w nim uczestniczyć czynniki państwowe, czyli przedstawiciele prezydenta i nowego rządu, a także jak najszersze grono reprezentantów instytutów społecznych, takich jak na przykład Reduta Dobrego Imienia, czy wydawców takich jak Biały Kruk i innych (bo są także inni – choć nie dość liczni – którzy bardzo dobrze służą sprawie patriotycznej), a także autorów, a więc potencjalnych wykonawców tej najważniejszej części pracy. To spotkanie powinno być prawdziwą burzą mózgów. Nie możemy już zwlekać. Już od początku 2016 r. trzeba przystąpić do systematycznego działania, aby wykorzystać potencjał dwudziestomilionowej Polonii oraz ponad prawie 40 milionów rodaków w kraju.

Ale na ile my w ogóle możemy mieć wpływ na to, że ktoś obcy zmieni na przykład coś w swoich podręcznikach? Można coś wymóc na zagranicznych autorach?

Od dziesięciu lat spotykają się razem wydawcy i autorzy najważniejszych podręczników akademickich stosowanych w college’ach amerykańskich – najczęściej są to podręczniki do historii cywilizacji, bo to jest coś, przez co każdy musi tam przebrnąć. Jeszcze 10 lat temu nie było w tych podręcznikach żadnej wzmianki o Polsce, po prostu Polska nie istniała.

Aż trudno uwierzyć…

Było za to dużo o Rosji, troszkę o Niemczech, Francji, Włoszech – i tyle. Jeżeli była jakaś wzmianka o Polsce, to w związku z Holocaustem. Dzisiaj te podręczniki się zmieniają. Oczywiście nie ma całych dużych rozdziałów o Polsce, lecz i trudno tego oczekiwać. Ale pojawia się choćby Kopernik jako polski uczony – a nie niemiecki, Chopin jako polski muzyk, albo Mickiewicz lub Kochanowski jako wybitni polscy i europejscy poeci. Wspominane są także w prawdziwym swym znaczeniu pakt Ribbentrop-Mołotow czy Katyń, których wcześniej w ogóle nie było. Te drobne wzmianki są zgodne z naszą wrażliwością historyczną. A dlaczego się pojawiły? Bo odpowiedzialnych za treść tych podręczników wydawców i autorów gości się w najlepszych hotelach, w najpiękniejszych polskich miastach, jak Kraków, Kazimierz, Warszawa, Gdańsk czy Toruń, organizuje się ich spotkania z najlepszymi polskimi uczonymi mówiącymi biegle po angielsku. Polskę przedstawia się im od najlepszej, najskuteczniejszej perswazyjnie strony. To przekonuje. Po tym osobistym doświadczeniu amerykańscy autorzy zauważają, że to trochę głupio, iż nic nie ma w ich książkach o Polsce albo że jest ona źle przedstawiania, skoro to taki przepiękny, bogaty w wielowiekową tradycję kraj.

Czyli chodzi o solidną promocję kraju, która jest wszakże oparta na prawdzie, bo tego piękna i tradycji Polski nikt nie musi zmyślać. Trzeba je tylko pokazać. Ale z tego wynika także, że brak pozytywnego obrazu albo zgoła negatywny wizerunek Polski to niekoniecznie kwestia złośliwości, lecz niewiedzy.

Jak najbardziej. Trzeba wychodzić z założenia, że w olbrzymiej większości negatywne nastawienie do Polski wynika z ignorancji, często także połączonej z arogancją. Arogancja ta nie ma wymiaru konkretnie antypolskiego, tylko jest postawą poczucia wyższości człowieka Zachodu w stosunku do tych „dzikich krajów”, które istnieją gdzieś tam na wschód od Niemiec. Trudno, to trzeba przyjąć za fakt, z tą ignorancją należy walczyć i pracować nad jej ograniczeniem. A w bezpośrednich kontaktach z ludźmi Zachodu trzeba ich przekonywać, że ich arogancja wobec Polski nie ma realnych podstaw, że nie jesteśmy głupsi czy gorsi. Są oczywiście wśród Polaków ludzie głupi i podli, tak samo jak są głupi i podli ludzie wśród Anglików, Amerykanów, Niemców, Żydów czy każdego innego narodu. Równocześnie jednak trzeba mieć świadomość, że są także ośrodki polityczne świadomie budujące negatywny obraz Polski. I one wykorzystują tę ignorancję większości swoich nieświadomych odbiorców.

Które to ośrodki?

Świadomie jest realizowana niemiecka polityka historyczna, która chce zredukować Polskę do roli wygodnego przedpola niemieckiej gospodarki, do roli „kraju bez właściwości”. Jest również Rosja imperialna Władimira Putina, prowadząca ostrą i brutalną politykę historyczną, gdzie Polska ma tylko jedno miejsce: kraju wdzięcznego za wyzwalanie przez Rosję, nie Związek Sowiecki, ale Rosję właśnie. To powinna być jedyna rzecz, którą mamy pamiętać ze stosunków z naszym wschodnim sąsiadem. Rosja nas zawsze tylko wyzwalała: od anarchii – poprzez rozbiory, a potem od nazistów (obcych i „swoich”) – w 1939 i 1944. Jest też część środowisk żydowskich, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, która stara się ukształtować obraz Polski jako sprawcy Holocaustu, co jest oczywiście niezwykle krzywdzące i dramatycznie nieprawdziwe. Powinniśmy się odwoływać do części innych środowisk żydowskich, która tego obrazu nie podziela. Każdego, kto bezrefleksyjnie nawiązuje do stereotypu Polaka-żydożercy, odsyłam do Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Można tam zobaczyć, jak te stosunki układały się w rzeczywistym kontekście historycznym. To niezwykle wartościowe muzeum było współtworzone przez Żydów – nie opowiada ono bynajmniej historii polskiego antysemityzmu. Również w Niemczech nie wszyscy podzielają antypolskie stereotypy. Nawet w poddanej autorytarnej kontroli mediów Rosji są środowiska, w których również możemy i powinniśmy znajdować „punkty zaczepienia” dla rozmowy o naszych relacjach, o polskiej historii i kulturze, bez imperialnych klisz, jakie narzuca polityczna propaganda Putina.

Mówiąc jednak o uprzedzeniach, często trudno o debatę racjonalną czy akademicką, gdyż w tym przypadku poruszamy się na płaszczyźnie emocji. A na uczucia argumenty mają mały wpływ. Jakie tutaj posiadamy skuteczne narzędzia? Nawiązując do polityki historycznej Niemiec: przez stulecia posługiwano się tam na przykład sztuką, przede wszystkim zaś literaturą. Pisarze niemieccy często na wschód od swoich granic sytuują Rosję – a nie Polskę.

Wspomniał Pan sztukę, ale ją trudno zadekretować jakimkolwiek działaniem politycznym. Zaś Niemcy, a od początku XX w. także Rosjanie, pracują nad tym, aby swój ogromny i prawdziwy dorobek kulturalny przekuć na oręż politycznych pretensji. Już podczas konferencji pokojowej w Wersalu po I wojnie światowej Niemcy skutecznie wykorzystywali te emocje i to współczucie, swe konotacje jako kraju Goethego, Schillera i Bacha, aby przekonać innych, że przecież tak kulturalnego narodu zbytnio nie wolno karać po przegranej wojnie. Raczej można było zabrać coś Polakom, „którzy przecież nic nie wnieśli do kultury…”. Współcześnie widać, jak świetnie tym narzędziem posługuje się Władimir Putin. I broni Rosji jako kraju Czajkowskiego, „Jeziora Łabędziego”, kraju Puszkina, Tołstoja czy Dostojewskiego. A przecież Polska w dziedzinie kultury też ma coś do pokazania! W tym kontekście nie mogę zapomnieć skandalicznego tekstu, który przeczytałem w dniu przyjęcia Polski, Czech, Węgier, Słowacji do Unii Europejskiej, w maju 2004 r., w największym dodatku literackim do angielskiego pisma „Sunday Times”. Znany amerykański historyk napisał tam ogromny artykuł przeciwko przyjmowaniu tych krajów do UE, ponieważ w ten sposób „odpycha się Rosję” i jej wielką kulturę, a w zamian – „cóż te nowo przyjęte kraje wniosły do kultury europejskiej?…” Autor odpowiadał krótko: nic.

Jak możemy z tym walczyć?

Warto uzgadniać swoją politykę kulturalną w tym zakresie z naszymi sąsiadami, którzy także się znajdują między Rosją a Niemcami. Czy region, który wydał Chopina, Szymanowskiego, Bartóka, Dvořáka czy Smetanę, czy to naprawdę jest region kulturalnie uboższy niż region, który wydał Czajkowskiego, Strawinskiego czy Szostakowicza (a, notabene, ostatni dwaj mają pochodzenie polskie i stali się Rosjanami tylko poprzez imperialną ekspansję dokonaną przez Petersburg kosztem Rzeczypospolitej…)? Takie pytania powinniśmy wprowadzać do debaty światowej, to powinniśmy robić. Muzyka jest naszym ogromnym potencjałem – bo nie wymaga tłumaczenia. Polska muzyka klasyczna powoli się przebija do repertuaru światowego. Nie tylko Chopin, bo on zawsze tam był, ale także i inni znakomici kompozytorzy, tacy jak Szymanowski, Karłowicz czy współcześni Lutosławski, Kilar i Penderecki. Powinniśmy przemawiać językiem kultury, bo Polska wraz z całym regionem ma tutaj olbrzymi dorobek.

Następnym wielkim narzędziem łamania stereotypów powinien być film.

Tak. I tutaj państwo musi oczywiście pomóc. Rzecz jasna warunkiem podstawowym sukcesu jest artyzm, a nie tylko „słuszność” idei. Zaniedbania ostatnich lat na polu filmu historycznego są w Polsce ogromne. Wyprodukowaliśmy bowiem za polskie pieniądze takie nieprzychylne Polakom filmy jak „Ida” czy „Pokłosie”, ale niestety nie ma filmów historycznych pokazujących atrakcyjne i ważne – zresztą nie tylko dla polskiego widza – zagadnienia, które wychodziłyby poza ten najbardziej głupi i haniebny stereotyp: Polska = Holocaust. Dlaczego nie zdobyliśmy się np. na film o odsieczy wiedeńskiej? Jakiż to ciekawy dzisiaj temat! A my zadowoliliśmy się super-chałą włoskiej produkcji i uznaliśmy sprawę za zamkniętą. To jest wstyd, że kraj o takich tradycjach nie może sobie pozwolić na piękne widowisko batalistyczno-historyczne poświęcone tej bitwie. Narracja może być zróżnicowana, to nie ma i nie powinna być akcja „huzia na Turka”, ale inteligentne pokazanie polskiego wkładu w obronę europejskiej wolności. Drugi przykład super-kiczu, który zastąpił prawdziwe, potrzebne nam bardzo dzieło sztuki filmowej, to „1920 Bitwa Warszawska”. Jerzy Hoffman, którego cenię za adaptację Trylogii, a w szczególności za będącą arcydziełem ekranizację „Pana Wołodyjowskiego”, tutaj nie sprostał zadaniu. Więc trzeba zrobić to inaczej. Dużo lepiej. Można wyliczać długo listę potencjalnych, palących potrzeb wywabienia „białych plam” z naszej i światowej kulturowej pamięci.

 Bitwa pod Grunwaldem autorstwa Jana Matejki. Bitwa pod Grunwaldem autorstwa Jana Matejki.

Ale może jednak warto byłoby zacząć od sprawy najprostszej i bezkosztowej. Trzeba sprawić, żeby w Polsce niektórzy wpływowi Polacy przestali szydzić z tradycji, historii i wartości. Bo takie jątrzenie i dzielenie ułatwia zadanie Niemcom, Rosjanom czy innym w walce z polskością.

Oczywiście, tych dwóch rzeczy nie wolno przeciwstawiać. Najważniejsza praca jest do wykonania tutaj, u nas, wśród młodych Polaków, aby zrozumieli, że bycie Polakiem jest powodem do dumy, a nie wstydu. Żeby potem nie świętować 4 lipca, tak jak Pan mówił, jako święta narodowego, czy też dnia św. Patryka albo Halloween, „bo to takie kolorowe i ładne…”. To co, Polacy nie potrafią się kolorowo i ładnie bawić w swoje święta historyczne i narodowe?

Myślę, że potrafią…

I chciałbym dodać tutaj jeszcze dwie rzeczy, na bazie których też można napisać wspaniałe scenariusze. Pierwsza to rola kobiet w polskiej historii. Ona jest wyjątkowa i godna docenienia. W Polsce pełne prawa wyborcze wszystkie kobiety powyżej 18 roku życia zdobyły 27 lat przed Francją, tą „dumną, republikańską i rewolucyjną” Francją. Można pokazać kobiety najwspanialsze w naszej historii i myślę tutaj na pierwszym miejscu o Annie Walentynowicz. Gdzie jest drugi taki przykład w całej Europie w ostatnim półwieczu? Nie znam żadnego takiego przykładu, porównywalnego z tą wielką, wspaniałą, rzeczywiście marmurową postacią. Tylko broń Boże, żeby Andrzej Wajda nie chwytał się tego tematu…

Żeby nie zrobił „Kobiety z marmuru”…

A my znów zostawiliśmy ten temat niezbyt życzliwym nam obcym twórcom i niegdyś skądinąd zdolny reżyser Volker Schlöndroff nakręcił film niby o Annie Walentynowicz, a nasycony w istocie po brzegi antypolskimi stereotypami. Pijacka Polska z nieudaczną osobą w roli głównej. I pytam, dlaczego nie mamy filmu hollywoodzkiego w sensie rozmachu i obsady, skoro np. Gruzini potrafili do filmu o wojnie 2008 r. wynająć plejadę amerykańskich aktorów? Przecież nie jesteśmy ubożsi od Gruzji. Ale poza tym mamy też swoich dobrych aktorów… Tylko dajmy im szansę gry nie w antypolskich, głupich szmirach, a w dobrych, profesjonalnie przygotowanych filmach, prezentujących polską dumę i kulturę. Można też robić filmy, które już samym swoim tematem przyciągną publiczność międzynarodową. Gdyby zrobić dzieło o bitwie pod Monte Cassino, to zainteresują się tym Brytyjczycy, Kanadyjczycy czy może nawet Hindusi – warto przecież zawalczyć też o ten miliard potencjalnych widzów, zainteresowanych losem dzielnych Ghurków, którzy szli na Monte Cassino przed żołnierzami Andersa…

Rozmawiał: Adam Sosnowski

Jest to tylko część rozmowy. Całość ukazała się w aktualnym numerze miesięcznika „WPIS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. 

 

 

Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.