Leszek Sosnowski na prośbę Zbigniewa Bońka „jedzie” ostro z reprezentacją!

Leszek Sosnowski na prośbę Zbigniewa Bońka „jedzie” ostro z reprezentacją!

Reprezentacja Polski. Fot.: PZPN Reprezentacja Polski. Fot.: PZPN

 Zachęcony przez prezesa Zbigniewa Bońka, będę „jechał”. Dodam tylko od razu, że posiadam do tej „jazdy” stosowne prawo jazdy; sam grałem w piłkę nożną, byłem szkolony w dobrym klubie, a potem nawet skończyłem austriacką szkołę trenerską, choć zawód ten wykonywałem tylko hobbystycznie. Dzień po niechlubnym meczu z Senegalem prezes Boniek okazał się człowiekiem wyjątkowo sprytnym, kiedy wezwał dziennikarzy do ataku na kadrę Nawałki: „Jedźcie z nami równo, im więcej jedziecie, tym lepsza reakcja”. Co prawda sam zatrudnił Nawałkę, ale już chyba podczas meczów na Mistrzostwach Europy (2016) nie był z niego zbyt zadowolony. Moim zdaniem słusznie, bowiem trener kadry wykazał się kunktatorstwem, przesadną ostrożnością i brakiem wiary w siły swojej drużyny. Mecz z Portugalią można było w cuglach wygrać i zagrać może nawet w finale, ale nie należało nastawiać się na obronę jednobramkowego prowadzenia, i to zdobytego już w 2. minucie, lecz iść za ciosem – rzecz w każdej walce podstawowa. W piłce długotrwała obrona jednobramkowego prowadzenia (1:0) prawie zawsze kończy się utratą dwóch albo i trzech punktów, szczególnie z takim rywalem jak Portugalia.

Przedwczoraj w Moskwie historia z kunktatorstwem i chorobliwą, szkodliwą szczególnie w sporcie, ostrożnością powtórzyła się, choć tym razem w okolicznościach wprost żenujących. Tak, żenujących, to trzeba w końcu otwarcie powiedzieć! Słusznie takiej szczerej reakcji oczekuje Zbigniew Boniek, bowiem ciągłe udawanie, że jest fajnie i śpiewanie „Polacy, nic się nie stało!” dobrze służy tylko naszym przeciwnikom. Stało się! Ta porażka ze słabym Senegalem to po prostu wstyd i trzeba z niej wyciągnąć jak najsurowsze wnioski. Prezes rzecz jasna nie może w trakcie turnieju „jechać” z drużyną, ale od czego są dziennikarze?! Tymczasem oni jak jeden mąż wciąż udają, że król jest pięknie odziany; nie ma kto zawołać: „król jest nagi!”. Ponieważ zazwyczaj nie pisuję o sporcie (na to już nie mam czasu), zabierając w tej sprawie głos czuję się jak to dziecko z bajki Andersena obnażające króla.

Do katastrofy (jeszcze nie kataklizmu) doprowadził naszą drużynę nie brak szczęścia, jak tłumaczą dobrotliwi (zwłaszcza w TVP!) niczym babcie wobec wnuków, dziennikarze. Przyczyną wielkiej wpadki był po pierwsze fatalny skład, a po drugie – kompletnie wycofana taktyka i zupełny brak zrozumienia dla nowoczesnej piłki. Wyjaśnię po kolei.

Nawałka przygotował skład, który owszem, może i mógłby być bardzo dobry, ale… jakieś dwa, trzy lata temu. Wystawił do meczu ponad połowę zawodników zupełnie bez formy, grzejących ławę w swoich klubach. Lepsi, zdrowsi, szybsi, a co najważniejsze – bardziej zmotywowani siedzieli na ławce; mieli się uczyć. Tymczasem gorszej lekcji nie mogli dostać. Trener nie pierwszy raz okazał zdumiewające przywiązanie do nazwisk, a nie do aktualnych możliwości piłkarzy, których sam powołał do kadry.

Niewątpliwie Milik był na boisku najlepszym zawodnikiem – przeciwnika. Niemal każde podanie miał niecelne albo wprost pod nogi obrońców i pomocników senegalskich. Powolny, unikający jak diabeł święconej wody ostrzejszych starć – typowe zachowanie zawodnika, który prawie rok pauzował i dopiero od nowa zaczyna się ogrywać. Kto sam nie grał w piłkę, może nie rozumie, jak wiele czasu potrzeba, by po takiej przerwie wrócić do szczytowej formy. Wystarczą dwa, trzy niecelne podania, a traci się całkowicie wiarę w siebie, w grę piłkarza zaś wkrada się coraz większa nerwowość. Nie mam w tej sytuacji pretensji do zawodnika, bo gdyby mnie wystawiono do składu na mistrzostwa świata, też bym nie odmówił – licząc na cud. Ale cudu nie było! Zawodnik na cud mógł liczyć, ale trener nie powinien. Na ostatnie 20 minut wszedł za niego Dawid Kownacki, 21-latek, dynamiczny, szarpiący do przodu, nie unikający walki i ostrych starć, totalnie zmotywowany, stwarzający duże zagrożenie dla senegalskiej obrony. Dlaczego nie grał od początku? Czyżby trener nie wiedział, kogo naprawdę ma w kadrze?

Sprawozdawcy telewizyjni po ujawnieniu składu wprost piali z zachwytu, jaki ofensywny. To była teoria, która nie mogła sprawdzić się w praktyce. Z dwóch skrzydłowych tylko Kamil Grosicki od początku przejawiał wolę atakowania, miał dynamiczny ciąg na bramkę, cóż z tego, skoro reszta za nim nie nadążała. Jego kolega po prawej stronie, Jakub Błaszczykowski, też grał za niegdysiejsze zasługi (niewątpliwie wielkie), ale za zasługi daje się ordery, a nie medale na mistrzostwach świata. Kuba był wolny, bez przyspieszenia i dynamiki, niedokładny w podaniach. Ewidentnie tak samo jak dużo młodszy Milik miał w głowie przede wszystkim myśl, by znów nie złapać kontuzji.

W nowoczesnej piłce ataki skrzydłami prowadzone są, a nawet często inicjowane, przez bocznych obrońców. Grosickiego faktycznie po lewej stronie próbował wspierać w ofensywie lewy obrońca Rybus, ale natura nie obdarzyła go ani wzrostem, ani masą mięśniową; mimo swej waleczności przeważnie odbijał się biedak od senegalskich obrońców jak od drzew. Nie nadążał z powrotem po wypadach do przodu, bo gdy długonodzy Senegalczycy robili jeden krok, on musiał zrobić dwa… Na ławce siedział zaś wysoki, silny i doświadczony w grze w lidze włoskiej Bartosz Bereszyński; siedział, bo jemu trener nie ufał.

Rutyniarz Błaszczykowski miał za sobą innego wielkiego rutyniarza Łukasza Piszczka, który miał pchać grę do przodu po prawej stronie boiska. Próbował to robić, owszem, ale brakowało mu precyzji w podaniach i w dośrodkowaniach, a co najgorsze – był strasznie wolny. Po każdym wypadzie do przodu po prostu człapał w drodze powrotnej na swą pozycję bocznego obrońcy. Też zawodnik po kontuzjach i długich przerwach w grze. Ani w ofensywie, ani w defensywie nie był tym Piszczkiem, którego pamiętamy z wielu świetnych meczy. Czy trener tego nie widział na treningach?

 

 

Historia Sportu w Polsce - tom 1

Historia Sportu w Polsce - tom 1

Krzysztof Szujecki

Dzieje polskiego sportu to ważna część historii naszej Ojczyzny. Ta książka jest jedyną tak bogatą publikacją o tej tematyce na polskim rynku. Tysiące informacji zostało zebranych w jednym miejscu i ukazane w bardzo przejrzysty sposób. Treść pierwszego tomu sięga w głąb w XIX w., kiedy zaczęło funkcjonować nowoczesne pojęcie sportu.
"Historia sportu w Polsce” zawiera wiele zaskakujących wiadomości.


Największym zaskoczeniem dla wszystkich było obsadzenie na niezwykle odpowiedzialnym stanowisku stopera, na miejsce Kamila Glika, Thiago Cionka, dotychczas raczej rezerwowego. Okazał się najbardziej niepewnym członkiem drużyny, która wybiegła w Moskwie na boisko. Ulubionym jego zagraniem było podanie do kolegi w linii obrony, Michała Pazdana. Ławę grzał natomiast wysoki, silny Bednarek, nowa twarz w kadrze, ale świetnie spisujący się w lidze angielskiej oraz w sparingach reprezentacji. Kiedy wszedł w drugiej połowie, linia obrony od razu prezentowała się solidniej. Niektórzy próbowali obwiniać go za utratę drugiej bramki – niesłusznie. Wina leżała po stronie kilku osób, lecz nie jego. Najpierw po stronie Grzegorza Krychowiaka, który bez sensu posłał z połowy przeciwnika długie, wysokie podanie nie na pole karne przeciwnika, ale do… własnego bramkarza, może stopera, nie wiadomo. W każdym razie zagrał głęboko do tyłu w sytuacji, gdy drużyna przegrywała i trzeba było tylko atakować. To wycofywanie piłki było zresztą najbardziej charakterystyczne dla naszej gry i po prostu irytujące. W omawianej sytuacji do dalekiego lobbu Krychowiaka wybiegł nie wiedzieć po co Szczęsny, przestraszony widać tym, że sędzia nieoczekiwanie wpuścił z boku na boisko Senegalczyka (przebywającego chwilę poza linią po jakimś urazie), który galopował do piłki. Pojawiający się jak spod ziemi czarnoskóry zaskoczył na moment Bednarka, ale ten mimo to na pewno by nie dopuścił do szarży na naszą bramkę. Cóż z tego, skoro cała sytuacja tak przestraszyła Szczęsnego, że wpadł na szalony pomysł wybiegnięcia 40 metrów z bramki, by samemu zaatakować Senegalczyka. Bednarek chcąc uniknąć zderzenia z własnym bramkarzem, usunął się trochę na bok, a Szczęsny wyskoczył w górę, wykonał przed napastnikiem w powietrzu jakąś dziwaczną figurę i padł na ziemię. Przeciwnikowi nie pozostało nic innego, jak udać się spokojnie z piłką w stronę pustej bramki.

Szczęsnego po meczu nikt nie winił, należy bowiem do stada świętych krów w kadrze Nawałki. Natomiast jeden z najlepszych bramkarzy bardzo silnej ligi angielskiej, Fabiański, też siedział na ławie. Bowiem w tym meczu trener postanowił dać możliwość pokazania się tym, którzy w tym sezonie w swych klubach nie grali albo z powodu słabej formy, albo kontuzji. Do gromady pieszczochów Nawałki trzeba dołączyć też wspomnianego Krychowiaka, który jest po kontuzji (dawniejszej) i bez formy (cały czas). Po głupim faulu na samym początku meczu dostał „żółtko”, stał się ostrożniejszy i od razu osłabił swą waleczność, a szybkości i celności podań i tak nie ma już od dawna. Jak wiemy, bardzo jest zainteresowany zakupami ekskluzywnych ciuchów oraz fryzurą; widać bardziej niż grą w piłkę. Strzelił pod koniec piękną bramkę, trzeba przyznać, więc zapewne we wspomnianym wyżej stadzie pozostanie. Gdyby to była bramka zwycięska, można by mu oczywiście wszystko wybaczyć, ale to była tylko kosmetyka wyniku.

Rozgrywającym miał być Zieliński, ale pałętał się przeważnie gdzieś przed swoimi stoperami, miał dużo niecelnych podań, a żadne nie było zaskakujące. W każdym razie nie był motorem akcji. A na ławie „uczył się” od mistrzów Rafał Kurzawa, wysoki, silny, opanowany, świetnie grający głową zawodnik Górnika Zabrze, bardzo celnie podający, wybrany ostatnio najlepszym pomocnikiem ekstraklasy z 18 asystami.

W związku z brakiem prawdziwego rozgrywającego akcji zaczepnych prawie w ogóle nie było, nie miał kto pchać gry do przodu. Tym samym zaś Lewandowski tylko szarpał się w przeróżnych utarczkach przeważnie daleko od bramki przeciwnika; napastnikowi trzeba wypracowywać jakieś sytuacje, bo inaczej staje się na boisku zawodnikiem mało użytecznym. Najlepsze było to, jak pan Robert zaraz po meczu udał się do… małżonki na trybuny, by go pocieszyła, pogłaskała, ucałowała, przytuliła jak dzidziusia… No cóż, taka babcino-matczyna atmosfera panuje wśród orłów Nawałki, jak w hurraoptymistycznych mediach ochrzczono reprezentację. Per analogiam do genialnej drużyny Kazimierza Górskiego. Tyle tylko, że tamtych chłopaków nazwano dumnie orłami po turnieju i zdobyciu trzeciego miejsca, a nie przed zawodami…

Bezdyskusyjnie naszym najlepszym zawodnikiem był Michał Pazdan, choć w pierwszej połowie zbyt mało miał podań do przodu. To zawodnik, który potrafi się zmotywować na wielkie mecze. I zawsze walczy.

Pierwsza połowa tego meczu była niegodna mistrzostw świata, najsłabsza, jaką do tej pory rozegrano na tym turnieju, bowiem Senegal wystawił też drużynę naprawdę przeciętną. Ale waleczną, lepiej zmotywowaną – tylko w tym przeważali. Owo „tylko” okazało się wystarczające. Wszyscy nasi chcieli wygrać, to jasne, ale większość nie zamierzała z tego powodu gryźć ziemi. Myśleli, że trzy punkty fajnie byłoby zdobyć, owszem, ale tak, by nie zburzyć sobie kunsztownych fryzur… Kunktatorstwo drużyny, przesadna ostrożność, a nawet strach niektórych zawodników, były wprost nieprzyjemne; osobiście wstydziłem się za nich. Jeżeli od samego początku gra utrzymywana jest na naszej połowie, jeśli dwaj stoperzy wraz z bramkarzem wymieniają przed własną szesnastką dziesiątki bezsensownych podań, to w którymś momencie zawsze traci się bramkę, nawet przypadkową, z rykoszetu, samobójczą itp. Tak wycofana gra nie zmusza przeciwnika do zdobywania terenu, do konstruowania akcji, by przejść pod naszą bramkę; jest on pod nią takim stylem gry zapraszany. Wystarczy mu przejąć piłkę i oddać strzał – gol kiedyś zawsze padnie. Tak właśnie nasi stracili obie bramki. To ustawiczne podawanie piłki między stoperami zostawiało na dodatek czas przeciwnikowi na wyrównywanie szeregów i dokładne pokrycie Polaków, z którego potem nasi nie umieli się uwolnić.

Kiedy rozmawiałem przed mistrzostwami świata z najbardziej doświadczonym polskim trenerem i kiedyś wybitnym zawodnikiem, Henrykiem Kasperczakiem, powiedział on: Jest wiele dobrych, wyrównanych drużyn, o zwycięstwach będzie rozstrzygać motywacja. Otóż to. Nie chodzi wcale o motywację finansową, bo o pieniądzach naprawdę się nie myśli wychodząc na boisko. Chodzi o żelazną wolę walki, pragnienie zwycięstwa, chęć zdominowania przeciwnika non stop. Przegrać zawsze można, to tylko sport, ale przegrać z silniejszym i po pięknej walce. Na tych mistrzostwach wszyscy już zagrali co najmniej po jednym meczu i wszyscy usiłowali atakować, przeć do przodu wszelkimi sposobami. Nasi zaś grali tak, jakby pomylili bramki albo jakby stały one po bokach boiska. Jak to się dawniej mówiło, „szanowali piłkę”. Koncepcja taktyczna była archaiczna. Tak zwana tiki-taka jest stosowana przed bramką przeciwnika, ale nie przed własnym polem karnym, bo wówczas metoda wielu podań stwarza śmiertelne niebezpieczeństwo.

Czy trzeba tę kadrę już odesłać do domu? Ależ nie! Ale w składzie musi się jednak pojawić co najmniej 5 – 6 nowych zawodników, o których tu wspominałem. Mała korekta ustawienia niewiele pomoże. Przypominają się mistrzostwa w Korei i Japonii; tam trener Jerzy Engel gruntownie przemeblował skład dopiero w trzecim meczu, pięknie wygranym, ale pierwsze dwie porażki wyrzuciły nas z turnieju. Uczmy się na błędach!

Nie jest zbyt ważne, czy gra się trójką, czy czwórką w obronie, ważne, by grać dobrze. Wierzę w to, że są w tej kadrze zawodnicy, którzy potrafią się odpowiednio zmotywować. Oczywiście nic to nie da, jeśli nie zmotywuje się sam trener i nie skończy z tą paskudną asekuracją, którą prezentował już przed zawodami obwieszczając, że Senegal to niby super drużyna, i dając tym samym do zrozumienia, że przegrać z nią nie będzie żaden wstyd. Wstyd jednak był, panie Adamie!

A jak powiedział kiedyś św. Jan Paweł II, sympatyk piłki nożnej, a Cracovii w szczególności, jest na świecie wiele mało ważnych rzeczy, ale wśród nich piłka nożna jest najważniejsza…

Leszek Sosnowski

Autor jest polonistą, germanistą, wydawcą, publicystą oraz licencjonowanym trenerem piłkarskim. W latach 1972-88 dyrektor Kinoteatru „Związkowiec”. Przez 16 lat prowadził też największy w Europie Dyskusyjny Klub Filmowy „Kinematograf”, który działał w słynnym wówczas Kinoteatrze. W stanie wojennym zorganizował w Kinoteatrze poza cenzurą m.in. dwutygodniowy „Przegląd Filmów Religijnych”, „Filmowe Spotkania z Bogiem” a także wystawę fotografii Arturo Mariego poświęconą zamachowi na Ojca Świętego Jana Pawła II. Jest także autorem ponad 200 opracowań graficznych do albumów, które ukazały się w wydawnictwie Biały Kruk oraz autorem scenariusza do pełnometrażowego filmu dokumentalnego „Przyjaciel Boga” o Ojcu Świętym Janie Pawle II.

 

Niepokój stadionów

Niepokój stadionów

Marek Bobakowski, Rafał Zaremba

Niepokój stadionów to bogato ilustrowana, napisana porywającym językiem książka, a starannie dobrane zdjęcia pozwalają wczuć się w klimat opisanych wydarzeń. Autorzy, dwaj znakomici dziennikarze sportowi, analizują problem wielkich emocji, które w różny sposób towarzyszą rozgrywkom sportowym.


Komentarze (0)

  • Podpis:
    E-mail:
  • Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Wpisy są moderowane przed dodaniem.

Zamknij X W ramach naszego serwisu stosujemy pliki cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.